Pomiędzy
kamienicami na ulicy Roosevelta zerwał się porywisty wiatr. Nagle wcisnął w
nieliczne ogródki, szarpiąc bezlitośnie lichą roślinność, zrywał pranie z
balkonów, trzaskał otwartymi oknami, gwizdał w zaułki bram, w wybite piwniczne
okna.
Zostałam
całkowicie zaskoczona przez ów szalony wiatr znikąd, podobnie jak inni
przechodnie, jak dwa bezdomne koty i jeden pies przywiązany za smycz przed
sklepem.
Gwałtowny
podmuch podciął mi nogi. Runęłam na plecy, a po chwili pchana nieludzką siłą
turlałam się po chodniku. Dopiero kilka sekund później chwyciłam się
rozpaczliwie metalowego ogrodzenia. Wiatr nie odpuszczał. Uniósł mnie w górę.
Trzymałam się dzielnie ze wszystkich sił. Całe energia lichego organizmu
musiała zostać skumulowana w ściskających pordzewiałe szczebelki dłoniach,
palcach a nawet paznokciach.
Jednocześnie
rozglądałam się za jakimś azylem, ratunkiem. Z boku na smyczy unosił się czarny
piec, niczym napełniony helem balonik. Do najbliższej bramy miałam dwa metry.
Dwa metry przesuwania się szczebel za szczeblem, utrzymania ciężaru ciała przez
kilka sekund na jednej dłoni. Ciała wypełnionego świeżo zjedzonym dwudaniowym
obiadem, wypełnionego całkiem zdrowymi organami, wiedzą, doświadczeniem, kreatywnością,
uczuciami, emocjami, wspomnieniami, ale przede wszystkim cudzymi historiami.
Nie
zrobiło mi się ani lepiej, ani lżej, gdy unoszona przez silny wiatr
uświadomiłam sobie kolosalny ciężar mojego ciała. Nie taki, który stając na
wadze wyświetla się ku mojej rozpaczy, ciężar właściwy czy jak kto woli ciężar
fizyczny. Ale ciężar prawdziwy. Czy ktoś zna swój ciężar prawdziwy?
Nie
dam rady, westchnęłam w myślach. Powinnam pozbyć się balastu, wyrzucić to co
zbędne, co ugniata mnie najbardziej. Tuż obok mojego ucha przeleciała doniczka
z resztkami czerwonej pelargonii. W ostatniej chwili uchyliłam głowę. Jednak
nie zdążyłam wykonać podobnego manewru, gdy nadleciała niebieska męska koszula.
Zasłoniła mi twarz. Rękawy błyskawicznie owinęły się wokół szyi, jakby
obejmowały mnie. Poczułam intensywny zapach proszku do prania. Gwałtownymi
ruchami głowy próbowałam zrzucić z siebie koszulę, ale wiatr jakby dokleił mi
materiał do twarzy. Jestem w pułapce. Jak długo jeszcze będzie trwała moja
szarpanina? Poczułam się zupełnie bezbronna i bezradna. Teraz nie tylko jestem
przytłoczona ciężarem prawdziwym swego ciała, ale slepa na zagrożenia, na
kolejne doniczki z pelargoniami.
Poza
tym drętwiały mi palce, słabły przeguby dłoni i zbliżała się katastrofa.
Odebrano mi oczy, zasłonięto uszy a ja w głowie mam mnóstwo historii do
opowiedzenia, do napisania, do przekazania. Nogi nie oderwę, serca, wątroby,
nerek teraz nie wyrzucę, wspomnień się nie pozbędę, chyba że złych,
doświadczenia też się nie wyrzuci. Ale historie w głowie!
Niechaj
ulatują z wiatrem, bo żaden z nich pożytek. Niechciani bohaterowie, nieopisane
miejsca, związki, banalne i niebanalne opisy. Niechaj wiatr sobie porywa tę
kotłowaninę razem z niebieska koszulą, rzecz jasna.
No
i nagle zgasło światło. Zanim jednak zapadła ciemność, poczułam ból na czole i
potem już nic nie czułam.
-
Czy pani mnie słyszy? – jakiś bardzo daleki głos słyszałam, zanim we mgle
pojawiły się kontury mężczyzny w czerwonym stroju.
-
Czy pani mnie słyszy? – padło ponownie pytanie znacznie głośniej wypowiedziane.
Zamrugałam
oczami, aby przywrócić ostrość widzenia.
-
Słyszę… - odpowiedziałam zniecierpliwiona. – Słyszę…
-
To bardzo dobrze. Proszę zatem wypuścić z rąk ogrodzenie, bo nie możemy pani
zbadać. Chyba, że strażacy mają połamać palce.
-
Dlaczego łamać palce? – oburzyłam się, coraz bardziej odczuwając już otaczającą
mnie rzeczywistość. – Nic nie zrobiłam strażakom… Boli mnie głowa…
-
Ma pani guza, ale nie możemy dostać się do pani, bo przyciska pani do siebie to
ogrodzenie. Proszę spróbować rozewrzeć palce.
Uczyniłam
zadość jego życzeniu, choć z niemałym trudem i strasznym bólem. Dopiero wtedy,
podbiegli do mnie strażacy i ostrożnie zdjęli ze mnie ogrodzenie. Ostatni raz
spojrzałam na moją ostatnią deskę ratunku przed szaloną wichurą. Deska! Płot
ratunku!
Powoli
odzyskiwałam siebie. Widziałam, słyszałam, czułam doskonale. Ratownicy medyczni
przystąpili do oględzin mego poturbowanego ciała. Na szczęście poza rosnącym w
przedziwnych barwach efektownym guzem, nie odniosłam żadnych obrażeń.
-
Niby wszystko w porządku – podsumował ten, który straszył mnie łamaniem palców.
– Dostanie pani zastrzyk i zabierzemy panią na prześwietlenie.
-
A historie? Moje historie? – spytałam spanikowana, chwytając za rękę pakującego
swoją medyczną torbę ratownika.
-
Jakie historie? – zdumiał się, na chwilę przerywając pakowanie.
-
Moje, to znaczy cudze? Te, które żyją we mnie, kłócą się, kotłują… -
tłumaczyłam rozpaczliwie, ale w oczach ratownika nie widziałam nawet cienia
zrozumienie a jedynie poważne zaniepokojenie.
Puściłam
rękaw jego polara.
„No
tak, pomyślałam. Dla niego jestem wariatką, Jak inaczej wytłumaczyć to co w
głowie mam?”
-
Zabierzemy panią na prześwietlenie – oznajmił, ruchem głowy wskazując wnętrze
karetki.
Wstałam
z murku, na którym oboje siedzieliśmy. Zaczęłam się powoli wycofywać, myśląc
intensywnie.
„Kazimierz
z przeraźliwą obojętnością przeglądając się w lustrze, zapinał ostatni guzik
niebieskiej koszuli…”, „Pani Wanda ciężko westchnęła, gdy otworzyła wejściowe
drzwi…”, „Nikt w mieście nie przeczuwał, że wraz z Armią Czerwoną nadchodzi
kres ich dotychczas sielankowego świata”.
Jest!
Są! Moje nie-moje historie! Ucieszyłam się jak z deszczu po miesiącach suszy.
Już nie oglądając się za siebie, zaczęłam biec przed siebie. Mogę oddać nerkę,
wątroby kawałek, ale historii w mojej głowie nie chcę już oddawać!
![]() | |
fot. Monika B. Janowska |
Monika B. Janowska