Helga z Lipska
Moja babcia Helena często
zapominała imiona. Z wiekiem pogarszała się u niej ta przypadłość i myliła
dzieci z wnukami i z innymi krewnymi, zwracając się nas, wymieniała wszystkich
swoich wnuków, nierzadko wtrącając jeszcze imię psa, a na końcu padało wreszcie
imię właściwe. Paradoksalnie, co do obcych rzadko się zdarzało, by zwróciła się
imieniem innym niż na chrzcie nadane. Tutaj pamięć nie zawodziła. Natomiast,
gdy pojawiały się imiona cudzoziemskie, kompletnie nie zawracała sobie nimi głowy
i każdy Rosjanin, to był Iwan, Rosjanka – Olga, Czech – Zdenek, Czeszka –
Irina, Niemiec – Hans i wreszcie Niemka – Helga. Na szczęście, albo
nieszczęście nie podróżowała i nie musiała porządkować całego świata swoim
stereotypowym nazewnictwem.
Przypomniałam sobie o zamieszaniu z
imionami mojej babci, gdy w Vukovarze spotkałam pewną Niemkę z Lipska. Nasza
rozmowa, którą prowadziłyśmy przed hotelem, tuż przed naszym i jej wyjazdem,
była tak krótka, że nawet nie spytałam o imię. Dlatego idąc, za przykładem
mojej kochanej babci, nazwałam ją… Helgą. Inaczej być nie mogło. Zasługiwała na
to, aby ją wyróżnić z tłumu mijanych w podróży ludzi.
Chociaż nasze spotkanie trwało
zaledwie kwadrans, to pozostawiło mnie w stanie totalnego podziwu i jeszcze
większej zazdrości.
Pierwszy raz zobaczyłam Helgę na
śniadaniu. Siedziała z parą Austriaków i ich dziećmi, rozmawiając po niemiecku.
Pomyślałam, że jest z nimi, choć wczoraj jej nie widziałam. Pewnie mama tego
faceta, bo trochę podobny, snułam swoje przypuszczenia, oczywiście dyskretnie
zerkając w ich stronę. Może przesiedziała w klimatyzowanym pokoju, źle się
czując na upale, który nękał całą Europę? Bądź co bądź starsza kobieta…
Po śniadaniu zajęłam się
pakowaniem. Po tygodniu pobytu na północnej Chorwacji, wracaliśmy do domu i po
raz pierwszy czułam się tak, jakbym opuszczała rodzinę i ruszała na tułaczkę w
nieznane. Robert zaniósł walizki do samochodu, ja donosiłam mniejsze pakunki.
Poranne słońce świeciło i grzało mocno, zapowiadając nieziemski upał. Błogosławieństwo
samochodowej klimatyzacji na szczęście pozwoli nam przetrwać tysiąc kilometrów
podróży, pomyślałam, pocąc się przy upychaniu bagaży w bagażniku. Obficie zlana
potem, kwalifikowałam się do prysznica i przez chwilę rozważałam taki plan, aby
wrócić do pokoju i stanąć pod strumieniem lodowatej wody. Wtedy ujrzałam
wyprowadzającą rower z hotelowego garażu… Helgę. Miała na sobie zwiewną, letnią
sukienkę na ramiączkach, a na głowie kapelusz z dużym rondem. Zapięła na swoim
rowerze dwie torby przy tylnym kole i uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.
Odpowiedziałam uśmiechem i czułam się zobowiązana zagadnąć po angielsku:
- Na przejażdżkę po Vukovarze?
- Nie. Do Belgradu – odpowiedziała
uprzejmie.
Zamarłam i zwątpiłam, że może ten
mój angielski jest gorszy niż myślę.
- Ale to stąd sto czterdzieści
kilometrów…
- Wiem – odparła i zapewne
dostrzegając szok na mojej twarzy, dodała: - Zajmie mi to parę dni. Jadę tak
codziennie. Osiemnaście, dziewiętnaście kilometrów, potem nocleg i dalej.
Nie musiałam i nawet nie byłam zdolna
do zadawania pytań. Słońce mnie grzało niemiłosiernie w głowę a ja przyglądałam
się Heldze i rowerowi, który do żadnych „wypasów” nie należał, a którego
producent przewidział do jazdy po mieście. Helga natomiast korzystała zeń
niezgodnie z przeznaczeniem i po wielu latach takich podróży nigdy jej nie
zawiódł. Opowiadała ładną angielszczyzną, jak zwiedziała już niemal całą Europę.
W Polsce też była, przejeżdżając do Kaliningradu, a potem dalej do Petersburga.
Przez Kopenhagę do Szwecji. Przez Niemcy do Francji. A teraz z rodzinnego
Lipska przyjechała pociągiem do Budapesztu i stamtąd już cały czas rowerem aż
do Vukovaru i dalej do Belgradu. Kiedyś jeździła motocyklem, ale droga tak
szybko mijała. Nie poznawała ludzi, nie rozmawiała z nimi i niewiele widziała w
kasku. Wciąż w pospiechu. A teraz, gdy podróżuje rowerem częściej się
zatrzymuje, spotyka ludzi, którzy jej pomagają, częstują, rozmawiają a ona z
przyjemnością chłonie ich obecność, uczy się paru słów w ich języku, i jedzie
dalej.
- Nie boi się pani sama podróżować?
– spytałam.
- Jeszcze nigdy nie spotkałam złych
ludzi na swojej drodze – odparła i poprawiła swój kapelusz, siadając na rower,
a potem rzuciła po polsku z niemieckim akcentem: - Do widzenia!
Pomachałam jej, życząc szerokiej
drogi, dobrych ludzi i zdrowia. Pewnie już nie słyszała, ani nie widziała jak
na nią patrzyłam z zazdrością i podziwem. Kiedy Helga zniknęła za rogiem, już
wiedziałam jak spędzę emeryturę.
fot. Monika B. Janowska |
Monika B. Janowska
Emerytura bez ZUSu.. głosuj na KUKIZ15 hi hi..
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń