sobota, 15 czerwca 2019

Dwadzieścia jeden procent


Joanna gwałtownie poderwała się z łóżka, z trudem łapiąc powietrze. Całe ciało, zlane obficie potem lekko drżało i pulsowało. Mrugała oczami, próbując usunąć mgłę, ale nie pomogło nawet przetarcie oczu mokrą dłonią. Wszystko wydawało się obce i w tym „obcym” zanurzyła się jedynie świadomość. Jakby wisiała utrzymywana przez niewidoczne łańcuchy. Ciało i otoczenie musiało być więzieniem dla „coś” czym była ona sama – Joanna.

Trwało to zaledwie parę sekund, po których powróciła do siebie, jak z dalekiej kosmicznej podróży. Od razu poczuła się zmęczona i opadła bez sił z powrotem na łóżko. Niestety, po chwili potężniejący ryk miejskich syren, ogłosił pobudkę dla swych mieszkańców. Nikt nie miał prawa do leniuchowania. Każdy mieszkaniec przynależał do wskazanego przez „Wyzwolicieli” zadania, więc i Joanna posłusznie, choć niechętnie wygramoliła się z pościeli. Ruszyła do kabiny prysznicowej, nie dostrzegając, że pozostał po jej ciele mokry odcisk na prześcieradle.

Dzień zapowiadał się wyjątkowo słoneczny. Ledwie słońce pojawiło się na horyzoncie, już podkręciło temperaturę na ziemi.  Joanna śledząc serwis pogodowy, gdzie na tle mapy Europy a później Polski atrakcyjna „Pogodynka”  w uśmiechach prezentowała słoneczka, krzywiła się z niesmakiem.

- Nie ma się gdzie skryć – westchnęła Joanna. – Nawet na Antarktydzie słońce!

Słońce dla większości ludzi dostarczyciel witaminy D3, dla mniejszości stanowiło chorobotwórcze zagrożenie. Chociaż Joanna zaliczała się do mniejszości, nie ukrywała się w domu, jak pozostali jej ziomkowie, wykonujący zadania mniej płatne, ale  i mniej narażające na niezadowolenie „Wyzwolicieli”. Od zawsze lubiła działać a nie stać z założonymi rękami. Szczególnie, że nie mogła sobie pozwolić na rezygnację z dziennego trybu życia. Oporne na rozsądne argumenty kierownictwo, za nic nie chciało się zgodzić, aby w czasie wiosny i lata, Joanna mogła pracować wieczorami i nocą. Zupełnie niezrozumiała była ta niewrażliwa postawa przełożonych, ale Joanna przyzwyczaiła się już, że ludzie, zwykli ludzie, jej nie rozumieją.

 Dlatego uszyła sobie specjalny biały strój z naturalnych składników, osłaniający niemal całą postać. Wielki kaptur niczym parasol rozpinał się nad głową, a dłonie chowały w szerokich rękawach. Zaletami stroju były jego lekkość, przewiewność i termoizolacja, która zapewniała zawsze stałą temperaturę bez względu na wskazania termometrów zewnętrznych.

Przyglądając się nasłonecznionemu światu za oknem, Joannę przeszły ciarki, gdy przypomniała sobie, jak wcześniej lekkomyślnie lekceważyła słońce, jak głupio ignorowała a potem bezsensownie podjęła walkę z góry skazaną na klęskę, zupełnie jak u romantycznych polskich bohaterów, o których już nikt dzisiaj nie czytał. Wtedy po kilku zaledwie dniach swojego buntu, jej ciało włączyło automatyczną ochronę i zaczęło porastać nadmiernym owłosieniem. Włosy rosły nawet na twarzy, oczy traciły pigment i całkiem bielały. Natomiast zęby czerwieniały i zmieniały kształt na podobieństwo zwierzęcych kłów. Przeraziła się nie na żarty, gdy odbicie w lustrze nie nadawało się do określenia „ludzkie”. Zmuszona wziąć tygodniowy urlop, zamknęła się w piwnicy, aby żadne światło nie docierało do niej, ale udało się wrócić do dawnej postaci.

Dzień pracy minął bez większych sensacji i bez uciążliwych zadań. Ludzie coraz rzadziej zjawiali się w urzędzie, aż przestali przychodzić. Wszystkie potrzeby zostawały natychmiast identyfikowane przez Centrum Informacji i zaspakajane bezinwazyjnie w „Pokojach Zgody”, wyposażonych w coś w rodzaju maski tlenowej, gdzie wdychało się gaz o nieznanym nikomu składzie, ale za to o wysokiej skuteczności zadowolenia. Joanna jako jedyna unikała wizyt w podejrzanym dla niej pomieszczeniu, choć wielokrotnie namawiały ją zadowolone koleżanki.

- Jest w tym coś fałszywego… - zwykła mówić do siebie, w obawie, że wyrażenie swojej opinie głośno, skutkowałoby przymusowym skierowaniem do „Pokoju Zgody” a takie przypadki już miały miejsce.

Joanna głosem wyłączyła komputer. Współpracownicy już wyszli i wracali pospiesznie do swoich domów. Zawsze musiała odczekać piętnaście minut, gdy znikali na horyzoncie. W ten sposób mogła spokojnie założyć swój strój i uniknąć dziwnych spojrzeń i nieprzyjemnych komentarzy. Portier zasypiał zaraz po objęciu zmiany i nikomu to nie przeszkadzało. Odwieczny brak ludzi do pracy na robotniczych stanowiskach spowodował, że przymykało się oko na drobne naruszenie dyscypliny pracy. Notoryczne zaniedbywanie swoich obowiązków przez portiera, Joannie tym bardziej pasowało.

Minęła pogrążoną we śnie postać, głośno i beztrosko chrapiącą w wielkim obrotowym fotelu. Drzwi w całym mieście zamykały się automatycznie i nikt, kto nie zarejestrował w bazie swojego DNA nie był upoważniony do ich otwarcia. Skaner na całej długości drzwi wejściowych sprawdzał receptorami z kim ma do czynienia i dopiero, gdy znalazł delikwenta w bazie, rozsuwał pancerne drzwi.

Joanna wyszła nie niepokojona i na chwilę zatrzymała się pod daszkiem nad wejściem. Zapach rozgrzanego słońcem świata przyprawiał o zawrót głowy, nie mniej niż jeszcze kilka lat temu rozgrzany, roztopiony asfalt. Na szczęście albo nieszczęście, świat opanowali zwariowani i bezwzględni mściciele przyrody, którzy mówili o sobie „Wyzwoliciele”. Choć pierwsze medialne doniesienia mówiły o tajemniczej garstce, powstrzymującej skutecznie eksploatację dżungli amazońskiej czy zaśmiecanie oceanów, to dopiero drastyczne działania sprawiły, że świat zaczął myśleć o nich nie tylko poważnie, ale i ze strachem. Pewnego dnia zlikwidowano cały Półwysep Arabski, zatapiając niczym mityczną Atlantydę, wraz z roponośnymi złożami, przepychem szejków i ich niezniszczalnym dotąd monopolem i tendencyjnym wpływem na kierunki badań nad globalnym ociepleniem. „Wyzwoliciele”, jak siebie określała tajemnicza organizacja, nie poprzestali na tym. Los Półwyspu podzieliły Syria i Teksas, co pozostałych właścicieli złóż przeraziło na tyle, aby nie zbliżać się do roponośnych złóż i uczestniczyć aktywnie w poparciu projektów znacznie ekologiczniejszych i proponowanych przez „Wyzwolicieli”.

Dlatego asfalt, drogi, autostrady przestały być potrzebne z dnia na dzień. Ludzkość straciła prawo do prywatności i do prywatnych pojazdów. Pozostał jedynie publiczny transport, kierowany inteligentnie przez Centrum Logistyki i Transportu, który zbierał komputerowo potrzeby ludzi i dostarczał informacje na prywatne tablety instrukcje jak dotrzeć do celu. Nowy rodzaj komunikacji unosił się minimalnie nad trawiastą ziemią, pozwalając jej dziko rosnąć. Natomiast dla przechodniów wybudowano poruszające się nieustannie podwójne platformy, na które trzeba było jedynie sprytnie wskoczyć i przeskakiwać, zmieniając kierunek według uznania, poruszające się na tyle leniwie, że można to było zrobić bez gwałtownych i niebezpiecznych ruchów. Gdy ktoś chciał dotrzeć szybciej do domu, wówczas po prostu szedł po poruszającej się platformie, zamiast stać i czekać, aż zostanie dostarczony do celu.

Joanna nasunęła kaptur na głowę, kryjąc twarz w jego cieniu i wspięła się na mini peron-przystanek, z którego łatwiej wejść na platformę. Przyglądając się przesuwającym się w dwóch kierunkach taśmom, poczuła to „coś”, z czym zbudziła się dzisiejszego ranka. Co prawda nie potrafiła zidentyfikować ani nazwać ani oswoić owego uczucia, ale pomyślała jedynie, że dzisiaj wszystko się zmieni. „Coś” zbudziło ją nad ranem, zanim ryk ulicznej syreny zwyczajowo ogłosił dla wszystkich obywateli koniec snu. „Coś” czym była ona sama i teraz znów wprawiło ciało w delikatne drżenie jakby pod wpływem dotyku nastawionego na minimum paralizatora elektrycznego. Bezgłośny ruch platform zapraszał do bezpiecznej podróży do domu, ale wciąż nie potrafiła zrobić kroku. Stała w zamyśleniu, patrząc przed siebie.

- Świat się zmienił… - usłyszała za sobą męski głos, lecz nie mogła się ruszyć, by zidentyfikować osobę. – Ale nadal nie jest dla nas przyjaznym miejscem.

Joanna wypuszczała i wpuszczała w siebie powietrze, zdolna jedynie do tej jedynej czynności. Nadal nie mogła się poruszyć i zobaczyć tego kogoś za sobą. Głosu również nie zidentyfikowała, ale nie wzbudzał strachu, wręcz przeciwnie.

- Zaraz będziesz mogła się obrócić – jak na życzenie usłyszała odpowiedź. – Ale najpierw muszę wiedzieć czy jesteś gotowa? Czy dojrzałaś?

Prąd w całym ciele nabrał intensywności, natężenia. Nagle odblokował się aparat mowy, więc pospiesznie wyrzuciła z siebie głośno:

- Kim jesteś?! – ryknął z niej obcy tubalny głos i powtórzył bardziej groźnie: – Kim jesteś?!

Prąd zmienił natężenie, ale po chwili oszołomienia Nieznajomego, znów powrócił do ciała sparaliżowanej Joanny.

- Wyzwolicielem… - usłyszała odpowiedź. – Powinnaś to wiedzieć… Poniekąd jesteś jedną z nas…

Roześmiał się głośno i nieprzyjemnie.

- Test zakończony. Dojrzałość na poziomie siedemdziesięciu dziewięciu procent – usłyszała automatyczny komputerowy głos.

- Cholera! – zaklął Nieznajomy, najwyraźniej mocno rozzłoszczony. - Minie sto lat zanim będzie nas więcej! Nawet osiemdziesięciu procent nie osiągniecie! Zawsze to samo! Zawsze brakuje dwudziestu jeden procent! Ludzkość jest straszna! Kto was stworzył?! Kto was zaprogramował?! Gdzie jest wasz Stwórca?! Wielki Programista, który zablokował całkowity dostęp do swoich komputerów, ale nie pozbawił ich autodestrukcji?!

Joanna stopniowo odzyskiwała czucie i możliwość ruchu, ale wciąż nie potrafiła się obrócić. Emocje Nieznajomego odczuwała niczym uderzenia biczem i kuliła się w sobie z bólu.

- Tak łatwo was zniszczyć fizycznie, ale przeprogramowanie wciąż jest niemożliwe!

Prąd przestał nękać ciało Joanny, ale teraz odczuwała ból w dolnej części pleców. Instynktownie sięgnęła tam dłonią i pomasowała obolałe miejsce, jak po zastrzyku domięśniowym. W mig zorientowała się, że może poruszać całym ciałem i obróciła nim tak gwałtownie, że aż zakręciło się jej w głowie. Ledwie odzyskała możliwość widzenia, cofnęła się przerażona do tyłu widokiem, wpadając na leniwie poruszającą się platformę. Opadła gładko na łokcie i przesuwając się coraz dalej i dalej, nie mogła oderwać oczu od tego czegoś czym był Nieznajomy. Jakby widziała samą siebie w lustrze, gdy zbyt długo wystawiała się na nieżyczliwe dla niej słońce. Instynktownie nasunęła na głowę kaptur, który zsunął się podczas upadku i skuliła. Choć już straciła z oczu budynek urzędu i stojącego tam Nieznajomego, wciąż brzmiał w uszach jego śmiech.

- Oryginalne wdzianko! – usłyszała, od mijanego właśnie przechodnia, przesuwającego się na sąsiedniej platformie w przeciwnym kierunku. Pomachał przyjaźnie dłonią, jakby się znali i uśmiechał, emanując ludzkim ciepłem.

Podnosząc się leniwie do pozycji stojącej, poczuła znów to „coś”, ale tym razem towarzyszyła jej ulga, jakby jeden z łańcuchów się zerwał a „coś” wisiało bezwładnie nad próżnią na drugim łańcuchu. „Zawsze brakuje dwadzieścia jeden procent”, przypomniała sobie słowa Nieznajomego.

- A może dwadzieścia jeden gramów? – wypowiedziała szeptem i głośno się roześmiała.





Monika B. Janowska



 
Projekt: Joanna Zielińska


Małe przyjemności