Joanna
gwałtownie poderwała się z łóżka, z trudem łapiąc powietrze. Całe ciało, zlane
obficie potem lekko drżało i pulsowało. Mrugała oczami, próbując usunąć mgłę,
ale nie pomogło nawet przetarcie oczu mokrą dłonią. Wszystko wydawało się obce
i w tym „obcym” zanurzyła się jedynie świadomość. Jakby wisiała utrzymywana
przez niewidoczne łańcuchy. Ciało i otoczenie musiało być więzieniem dla „coś”
czym była ona sama – Joanna.
Trwało
to zaledwie parę sekund, po których powróciła do siebie, jak z dalekiej
kosmicznej podróży. Od razu poczuła się zmęczona i opadła bez sił z powrotem na
łóżko. Niestety, po chwili potężniejący ryk miejskich syren, ogłosił pobudkę
dla swych mieszkańców. Nikt nie miał prawa do leniuchowania. Każdy mieszkaniec
przynależał do wskazanego przez „Wyzwolicieli” zadania, więc i Joanna
posłusznie, choć niechętnie wygramoliła się z pościeli. Ruszyła do kabiny
prysznicowej, nie dostrzegając, że pozostał po jej ciele mokry odcisk na
prześcieradle.
Dzień
zapowiadał się wyjątkowo słoneczny. Ledwie słońce pojawiło się na horyzoncie,
już podkręciło temperaturę na ziemi.
Joanna śledząc serwis pogodowy, gdzie na tle mapy Europy a później
Polski atrakcyjna „Pogodynka” w uśmiechach
prezentowała słoneczka, krzywiła się z niesmakiem.
-
Nie ma się gdzie skryć – westchnęła Joanna. – Nawet na Antarktydzie słońce!
Słońce
dla większości ludzi dostarczyciel witaminy D3, dla mniejszości stanowiło
chorobotwórcze zagrożenie. Chociaż Joanna zaliczała się do mniejszości, nie
ukrywała się w domu, jak pozostali jej ziomkowie, wykonujący zadania mniej
płatne, ale i mniej narażające na
niezadowolenie „Wyzwolicieli”. Od zawsze lubiła działać a nie stać z założonymi
rękami. Szczególnie, że nie mogła sobie pozwolić na rezygnację z dziennego
trybu życia. Oporne na rozsądne argumenty kierownictwo, za nic nie chciało się
zgodzić, aby w czasie wiosny i lata, Joanna mogła pracować wieczorami i nocą.
Zupełnie niezrozumiała była ta niewrażliwa postawa przełożonych, ale Joanna
przyzwyczaiła się już, że ludzie, zwykli ludzie, jej nie rozumieją.
Dlatego uszyła sobie specjalny biały strój z
naturalnych składników, osłaniający niemal całą postać. Wielki kaptur niczym
parasol rozpinał się nad głową, a dłonie chowały w szerokich rękawach. Zaletami
stroju były jego lekkość, przewiewność i termoizolacja, która zapewniała zawsze
stałą temperaturę bez względu na wskazania termometrów zewnętrznych.
Przyglądając
się nasłonecznionemu światu za oknem, Joannę przeszły ciarki, gdy przypomniała
sobie, jak wcześniej lekkomyślnie lekceważyła słońce, jak głupio ignorowała a
potem bezsensownie podjęła walkę z góry skazaną na klęskę, zupełnie jak u
romantycznych polskich bohaterów, o których już nikt dzisiaj nie czytał. Wtedy
po kilku zaledwie dniach swojego buntu, jej ciało włączyło automatyczną ochronę
i zaczęło porastać nadmiernym owłosieniem. Włosy rosły nawet na twarzy, oczy
traciły pigment i całkiem bielały. Natomiast zęby czerwieniały i zmieniały
kształt na podobieństwo zwierzęcych kłów. Przeraziła się nie na żarty, gdy
odbicie w lustrze nie nadawało się do określenia „ludzkie”. Zmuszona wziąć
tygodniowy urlop, zamknęła się w piwnicy, aby żadne światło nie docierało do
niej, ale udało się wrócić do dawnej postaci.
Dzień
pracy minął bez większych sensacji i bez uciążliwych zadań. Ludzie coraz
rzadziej zjawiali się w urzędzie, aż przestali przychodzić. Wszystkie potrzeby
zostawały natychmiast identyfikowane przez Centrum Informacji i zaspakajane
bezinwazyjnie w „Pokojach Zgody”, wyposażonych w coś w rodzaju maski tlenowej,
gdzie wdychało się gaz o nieznanym nikomu składzie, ale za to o wysokiej
skuteczności zadowolenia. Joanna jako jedyna unikała wizyt w podejrzanym dla niej
pomieszczeniu, choć wielokrotnie namawiały ją zadowolone koleżanki.
-
Jest w tym coś fałszywego… - zwykła mówić do siebie, w obawie, że wyrażenie
swojej opinie głośno, skutkowałoby przymusowym skierowaniem do „Pokoju Zgody” a
takie przypadki już miały miejsce.
Joanna
głosem wyłączyła komputer. Współpracownicy już wyszli i wracali pospiesznie do
swoich domów. Zawsze musiała odczekać piętnaście minut, gdy znikali na
horyzoncie. W ten sposób mogła spokojnie założyć swój strój i uniknąć dziwnych
spojrzeń i nieprzyjemnych komentarzy. Portier zasypiał zaraz po objęciu zmiany
i nikomu to nie przeszkadzało. Odwieczny brak ludzi do pracy na robotniczych stanowiskach
spowodował, że przymykało się oko na drobne naruszenie dyscypliny pracy. Notoryczne
zaniedbywanie swoich obowiązków przez portiera, Joannie tym bardziej pasowało.
Minęła
pogrążoną we śnie postać, głośno i beztrosko chrapiącą w wielkim obrotowym
fotelu. Drzwi w całym mieście zamykały się automatycznie i nikt, kto nie
zarejestrował w bazie swojego DNA nie był upoważniony do ich otwarcia. Skaner
na całej długości drzwi wejściowych sprawdzał receptorami z kim ma do czynienia
i dopiero, gdy znalazł delikwenta w bazie, rozsuwał pancerne drzwi.
Joanna
wyszła nie niepokojona i na chwilę zatrzymała się pod daszkiem nad wejściem.
Zapach rozgrzanego słońcem świata przyprawiał o zawrót głowy, nie mniej niż
jeszcze kilka lat temu rozgrzany, roztopiony asfalt. Na szczęście albo
nieszczęście, świat opanowali zwariowani i bezwzględni mściciele przyrody,
którzy mówili o sobie „Wyzwoliciele”. Choć pierwsze medialne doniesienia mówiły
o tajemniczej garstce, powstrzymującej skutecznie eksploatację dżungli
amazońskiej czy zaśmiecanie oceanów, to dopiero drastyczne działania sprawiły,
że świat zaczął myśleć o nich nie tylko poważnie, ale i ze strachem. Pewnego
dnia zlikwidowano cały Półwysep Arabski, zatapiając niczym mityczną Atlantydę,
wraz z roponośnymi złożami, przepychem szejków i ich niezniszczalnym dotąd
monopolem i tendencyjnym wpływem na kierunki badań nad globalnym ociepleniem. „Wyzwoliciele”,
jak siebie określała tajemnicza organizacja, nie poprzestali na tym. Los
Półwyspu podzieliły Syria i Teksas, co pozostałych właścicieli złóż przeraziło
na tyle, aby nie zbliżać się do roponośnych złóż i uczestniczyć aktywnie w
poparciu projektów znacznie ekologiczniejszych i proponowanych przez
„Wyzwolicieli”.
Dlatego
asfalt, drogi, autostrady przestały być potrzebne z dnia na dzień. Ludzkość
straciła prawo do prywatności i do prywatnych pojazdów. Pozostał jedynie
publiczny transport, kierowany inteligentnie przez Centrum Logistyki i Transportu,
który zbierał komputerowo potrzeby ludzi i dostarczał informacje na prywatne
tablety instrukcje jak dotrzeć do celu. Nowy rodzaj komunikacji unosił się minimalnie
nad trawiastą ziemią, pozwalając jej dziko rosnąć. Natomiast dla przechodniów
wybudowano poruszające się nieustannie podwójne platformy, na które trzeba było
jedynie sprytnie wskoczyć i przeskakiwać, zmieniając kierunek według uznania,
poruszające się na tyle leniwie, że można to było zrobić bez gwałtownych i
niebezpiecznych ruchów. Gdy ktoś chciał dotrzeć szybciej do domu, wówczas po
prostu szedł po poruszającej się platformie, zamiast stać i czekać, aż zostanie
dostarczony do celu.
Joanna
nasunęła kaptur na głowę, kryjąc twarz w jego cieniu i wspięła się na mini
peron-przystanek, z którego łatwiej wejść na platformę. Przyglądając się
przesuwającym się w dwóch kierunkach taśmom, poczuła to „coś”, z czym zbudziła
się dzisiejszego ranka. Co prawda nie potrafiła zidentyfikować ani nazwać ani
oswoić owego uczucia, ale pomyślała jedynie, że dzisiaj wszystko się zmieni.
„Coś” zbudziło ją nad ranem, zanim ryk ulicznej syreny zwyczajowo ogłosił dla
wszystkich obywateli koniec snu. „Coś” czym była ona sama i teraz znów wprawiło
ciało w delikatne drżenie jakby pod wpływem dotyku nastawionego na minimum
paralizatora elektrycznego. Bezgłośny ruch platform zapraszał do bezpiecznej
podróży do domu, ale wciąż nie potrafiła zrobić kroku. Stała w zamyśleniu,
patrząc przed siebie.
-
Świat się zmienił… - usłyszała za sobą męski głos, lecz nie mogła się ruszyć,
by zidentyfikować osobę. – Ale nadal nie jest dla nas przyjaznym miejscem.
Joanna
wypuszczała i wpuszczała w siebie powietrze, zdolna jedynie do tej jedynej
czynności. Nadal nie mogła się poruszyć i zobaczyć tego kogoś za sobą. Głosu
również nie zidentyfikowała, ale nie wzbudzał strachu, wręcz przeciwnie.
-
Zaraz będziesz mogła się obrócić – jak na życzenie usłyszała odpowiedź. – Ale
najpierw muszę wiedzieć czy jesteś gotowa? Czy dojrzałaś?
Prąd
w całym ciele nabrał intensywności, natężenia. Nagle odblokował się aparat
mowy, więc pospiesznie wyrzuciła z siebie głośno:
-
Kim jesteś?! – ryknął z niej obcy tubalny głos i powtórzył bardziej groźnie: –
Kim jesteś?!
Prąd
zmienił natężenie, ale po chwili oszołomienia Nieznajomego, znów powrócił do
ciała sparaliżowanej Joanny.
-
Wyzwolicielem… - usłyszała odpowiedź. – Powinnaś to wiedzieć… Poniekąd jesteś
jedną z nas…
Roześmiał
się głośno i nieprzyjemnie.
-
Test zakończony. Dojrzałość na poziomie siedemdziesięciu dziewięciu procent –
usłyszała automatyczny komputerowy głos.
-
Cholera! – zaklął Nieznajomy, najwyraźniej mocno rozzłoszczony. - Minie sto lat
zanim będzie nas więcej! Nawet osiemdziesięciu procent nie osiągniecie! Zawsze
to samo! Zawsze brakuje dwudziestu jeden procent! Ludzkość jest straszna! Kto
was stworzył?! Kto was zaprogramował?! Gdzie jest wasz Stwórca?! Wielki
Programista, który zablokował całkowity dostęp do swoich komputerów, ale nie
pozbawił ich autodestrukcji?!
Joanna
stopniowo odzyskiwała czucie i możliwość ruchu, ale wciąż nie potrafiła się
obrócić. Emocje Nieznajomego odczuwała niczym uderzenia biczem i kuliła się w
sobie z bólu.
-
Tak łatwo was zniszczyć fizycznie, ale przeprogramowanie wciąż jest niemożliwe!
Prąd
przestał nękać ciało Joanny, ale teraz odczuwała ból w dolnej części pleców. Instynktownie
sięgnęła tam dłonią i pomasowała obolałe miejsce, jak po zastrzyku
domięśniowym. W mig zorientowała się, że może poruszać całym ciałem i obróciła
nim tak gwałtownie, że aż zakręciło się jej w głowie. Ledwie odzyskała
możliwość widzenia, cofnęła się przerażona do tyłu widokiem, wpadając na
leniwie poruszającą się platformę. Opadła gładko na łokcie i przesuwając się
coraz dalej i dalej, nie mogła oderwać oczu od tego czegoś czym był Nieznajomy.
Jakby widziała samą siebie w lustrze, gdy zbyt długo wystawiała się na
nieżyczliwe dla niej słońce. Instynktownie nasunęła na głowę kaptur, który
zsunął się podczas upadku i skuliła. Choć już straciła z oczu budynek urzędu i
stojącego tam Nieznajomego, wciąż brzmiał w uszach jego śmiech.
-
Oryginalne wdzianko! – usłyszała, od mijanego właśnie przechodnia,
przesuwającego się na sąsiedniej platformie w przeciwnym kierunku. Pomachał
przyjaźnie dłonią, jakby się znali i uśmiechał, emanując ludzkim ciepłem.
Podnosząc
się leniwie do pozycji stojącej, poczuła znów to „coś”, ale tym razem
towarzyszyła jej ulga, jakby jeden z łańcuchów się zerwał a „coś” wisiało
bezwładnie nad próżnią na drugim łańcuchu. „Zawsze brakuje dwadzieścia jeden
procent”, przypomniała sobie słowa Nieznajomego.
-
A może dwadzieścia jeden gramów? – wypowiedziała szeptem i głośno się
roześmiała.
Monika
B. Janowska