Tytułem krótkiego wstępu...
Niemieckich
nagrobków nie ocalało w Legnicy wiele. Od czasu do czasu w mediach pojawiają
się informacje o odnalezieniu kolejnego miejsca ich porzucenia. Na cmentarzu
komunalnym wydzielono specjalne miejsce, by upamiętnić choćby nielicznych
zmarłych legniczan o niemieckim rodowodzie i zgromadzić ocalałe nagrobki.
Godne
podziwu jest dbanie o tę pamięć, choć i niełatwe. Jedna z moich wiernych
czytelniczek zajmuje się porządkowaniem zapomnianego cmentarza w Piątnicy
dawniej Pfaffendorf, ocaleniem przed niepamięcią i zniszczeniem.
Napisała do mnie e-mail z załączonym zdjęciem odkrytego spod warstwy ziemi
nagrobku.
Ernestine
Wahner
![]() |
fot. Hanna M. Zybała Szurczak |
„Nagrobek
był pod warstwą ziemi a drzewo jest weń wrośnięte, więc go nie postawimy(…).
Zatem powierzam Ernestine i jej losy Pani wyobraźni.” Tak zakończyła e-maila.
Zatem
Ernestine – jesteś moja - powstań!
Ernestine
jest białą kartą. Kobietą nieznaną, której postanowiłam dorobić wygląd,
charakter i historię. Na początek otworzyłam folder ze zdjęciami dawnej Legnicy,
czyli Liegnitz i rozpoczęłam poszukiwania mieszkania dla mojej bohaterki, potem
szkoły, potem trasy spacerów… Myślę, że to tylko wstęp i jeszcze wrócę do
Ernestine, bo ją polubiłam, ale na razie…
Wejście z przytupem
Przedwojenna
Legnica-Liegnitz tonęła w zieleni. Wszędzie gdziekolwiek znalazło się wolne od
bruku czy budynków miejsce sadzano drzewa, żywopłoty, kwiaty. Bujna zieleń
rozrastała się, wdzięcznie ciesząc oko mieszkańców i przyjezdnych. Piękniał
wzbogacany o egzotyczną roślinność i nowe fontanny park miejski. Piękniały
bulwary nad trzema rzekami, piękniały skwery i balkony. Przy każdej kamienicy
powstawały niewielkie ogródki, gdzie mieszkańcy sadzali, siali i pielęgnowali
swoją własną zieleń.
Jedynie przed
trzykondygnacyjną kamienicą numer dwadzieścia jeden przy Luisenstrasse rosła
tylko krótko przystrzyżona trawa. Na dwóch balkonach wysuniętych w stronę
brukowanej ulicy nie pięły się żadne kwiaty ani inne rośliny. Brudna,
pozbawiona zdobień elewacja nadawała kamienicy mroczny wygląd i stanowiła wyłom
w ukwieconej i bogatej w ornamenty ulicy. Ponadto wyróżniała się jeszcze
obecnością dwóch kolumn przy wejściu i posępną legendą o lokatorze, który w
wyniku zawodu miłosnego właśnie tutaj postanowił zakończyć swoje życie,
wieszając się na strychu.
Jednak
w kamienicy przy Luisenstrasse dwadzieścia jeden nie tylko kończyły się czyjeś
życia, ale i rodziły kolejne. Znakomitym dowodem przewagi życia nad śmiercią
stała się rodzina Wahnerów.
Ze
skojarzonego przez rodzinę małżeństwa Ernesta Wahnera i Elisabeth Korn urodziło
się pięcioro dzieci. Ku niezadowoleniu rodziny Ernesta na początku na świat
przychodziły same dziewczynki Ernestine, Elfride, Elisabeth i Eulalie. Dopiero
potem, gdy już oboje małżonkowie osiągnęli wiek dojrzały, pojawił się wreszcie
wyczekiwany Ernest. Czego, niestety nie doczekał senior rodu Wahnerów Thomas,
odchodząc w zaświaty w boleściach podagry i z przekonaniem, że ród zakończy się
na jego nieszczęsnym synu, a znakomicie prosperujący, rodzinny dom handlowy
przy północnej pierzei Rynku w Liegnitz przejdzie w obce ręce.
Zarówno
Ernest jak i Elisabeth nie pałali do siebie żadnym uczuciem. Przed samym ślubem
widzieli się zaledwie parę razy, ale żadne z nich nie sprzeciwiało się woli
rodziny, która zadecydowała o ich małżeństwie. Państwo Ernest i Elisabeth
Wahner zaraz po ślubie i hucznym weselu, zajęli całe pierwsze piętro w
trzypiętrowej kamienicy przy Luisenstrasse, niemal na wprost od słynnego
sanatorium Wilhemsbad oraz w bliskim sąsiedztwie cukierni Carla Meyenburga,
gdzie sprzedawano tzw. legnickie bomby, których nie potrafiła sobie odmówić
Elisabeth podczas kolejnych ciąż.
Młodzi
małżonkowie rzadko się widywali w swoim wielkim eleganckim mieszkaniu. Ernest niemal
cały dzień spędzał w sklepie ojca. Potem wstępował do restauracji na małego
sznapsa i goloneczkę, gdzie pojawiali się inni legniccy kupcy i rozpoczynały
niekończące się dysputy o handlu, cenach, towarach, dostawcach. Tematy nigdy
nie zostawały zamknięte, ale kupcy rozchodzili się do swoich domów późnym
wieczorem, wspierani na swoich ramionach lub przysłanych przez żony synów. Nie
inaczej bywało z Ernestem, choć po niego jeszcze nikt nie przychodził, lecz na
własnych chwiejnych nogach pojawiał się w mieszkaniu, gdy wszyscy smacznie
spali.
Również
jego młoda żona Elisabeth nie potrafiła się cieszyć ani przestrzenią mieszkania
przy Luisenstrasse dwadzieścia jeden, ani sąsiedztwem, ani nowoczesnymi meblami,
które sprowadzone zostały na specjalne zamówienie z Berlina. Przydzielając
obowiązki pomiędzy dwie służące: Suzie i Marię, znikała na cały dzień, by
odwiedzać rodziców, siostry i przyjaciółki, przesiadując tam do wieczora. Pojawiała
się przed samym nadejściem Ernesta, by uniknąć pytań czy pretensji ze strony
małżonka.
Niestety,
taka sytuacja w młodym małżeństwie stała się powodem potajemnej rodzinnej
narady, na której zaniepokojeni brakiem potomstwa rodzice obu stron,
zdecydowali, że Ernest i Elisabeth muszą więcej przebywać ze sobą. W
dotychczasowych bowiem okolicznościach nie ma okazji do rozwoju rodziny i
przyjścia na świat wyczekiwanych spadkobierców. Jak obie rodziny postanowiły,
tak się stać musiało i w sam środek upalnego lata tysiąc dziewięćset
dwudziestego pierwszego roku przyszła na świat pierworodna córka Ernestine.
Dziewczynka od razu zaznaczyła swoje
niezadowolenie z zastanego świata, wyrażające się w nieustającym nocnym
wrzasku. Nie pomagało noszenie w ramionach zmieniających się w dyżurach
członków rodziny, egzorcyzmy babki Anny czy pomoc medyczna zaprzyjaźnionego z
rodziną dra Klausa. Zgodnie ze wskazówkami ściennego zegara z kukułką,
wiszącego w przedpokoju, od godziny drugiej w nocy do szóstej rano, Ernestine nie
żałowała płuc, stawiając w gotowości całą rodzinę i służbę, budząc całą
kamienicę przy Luisenstrasse i odstraszając od macierzyństwa okoliczne panny. Miejscowe
plotkarki, których nigdy nigdzie nie może zabraknąć, wysuwały dwie hipotezy:
dziecko jest opętane przez szatana albo jest karą za jakiś grzech trzymany w
rodzinie w tajemnicy. Oczywiście, pojawiła się też wersja z opętaniem przez
potępioną duszę nieszczęsnego samobójcy, ale w dwudziestym wieku w coś takiego
wierzyć nie wypadało. Cokolwiek by nie było przyczyną hałaśliwego usposobienia
niemowlęcia, z chwilą osiągnięcia wieku czterech miesięcy, dziewczynka nagle ucichła.
Pierwsza noc spędzona w ciszy wzbudziła w rodzinie niepokój, ale kolejne już
potężną ulgę. Luisenstrasse zasnęła błogim snem…
Początkowo
Ernestine rosła otoczona miłością obojga rodziców. Nagle ich drogi się zeszły
przy kołysce córki i po początkowym zdziwieniu, że tak długo spędzają ze sobą
czas, czerpali przyjemność z tych chwil. Jednak, gdy pojawiały się kolejne
dzieci i to na Ernestine zrzucono obowiązki zajmowania się nimi, zaczynała w
rodzicielską miłość wątpić. Szczególnie, że zamiast całusów, przytulania coraz
częściej odbierała niezadowolone spojrzenia ojca czy pretensje matki, gdy
siostry się ubrudziły, coś stłukły albo popełniły inne dziecięce „przestępstwa”
albo jej wszystko leciało z rąk. To Ernestine dostawała kary i zaczynała dzień
od pracy. Czasem zazdrościła nawet Suzie, ich dochodzącej służącej, że ta po
obiedzie może pójść do swojego domu i odpocząć. Ernestine takiego komfortu nie
posiadała z racji zwyczajnego skąpstwa swojego ojca. Chociaż na brak klientów i
pieniędzy nie mógł narzekać, Ernest Wahner nieustannie oszczędzał i perorował
przy restauracyjnym stole, uginającym się od półmisków i butelek sznapsa, że
nadchodzą ciężkie czasy i nie można szastać fortuną. W rzeczywistości nikt nie
szastał nawet fragmentem owej fortuny a dzieci i Elisabeth wyglądali jak
biedacy, przenosząc kolejne palta, buty jedne po drugich i łatając, co można
było załatać.
Dopiero,
gdy Ernestine poszła do szkoły dla dziewcząt, odetchnęła od domowych
obowiązków, starając się wychodzić możliwie wcześniej, by matka nie zdążyła się
zbudzić i wracać jak najpóźniej, by nie sprzątać po obiedzie. Dziewczęta z
żeńskiej szkoły, do której chodziła trzymały się od niej na dystans i tylko z
Gertrude Muller znalazła wspólny język. Co prawda siedziały razem w szkolnej
ławce, ale nigdy się nie zaprzyjaźniły.
Pęczniejąca
od pretensji i niezadowolenia atmosfera w domu, sprawiła, że Ernestine
nieustannie włóczyła się po ulicach Liegnitz. Na początku znikała za
monumentalnym Wilhemsbad, by brzegiem płynącej za budynkiem Młynówki,
zapuszczać się w parkowe alejki, a potem dalej i dalej, aż do ujścia rzeczki do
Czarnej Wody i poznając kolejne dzielnice rozrastającego się miasta. Nierozliczana
z czasu Ernestine zapuszczała się w najdalsze rejony miasta, nierzadko
spędzając popołudnia w miejscach, które dla porządnych mieszczańskich rodzin
byłyby mocno podejrzane. Opatrzność najwyraźniej czuwała nad nierozważną
dziewczyną, przejmując rolę niezainteresowanych rodziców i Ernestine nie
spotkała żadna przykra przygoda. Wracała szczęśliwa, odkrywając przejścia między
podwórkami czy kamienicami czy kolejne nieznane zaułki.
Czasem
zaraz po szkole biegła do sklepu ojca i dziadka, dwupiętrowego domu handlowego
przy ruchliwej Ringstrasse, pozdrawiała całusem Pannę Wodną z fontanny i już
wchodziła do oświetlonego wnętrza sklepu, by nasycić oko wszelkimi dobrami,
które mieli do zaoferowania ekspedienci. Tutaj pewnego dnia wypatrzył ją
dziadek Thomas, który od dłuższego czasu chorował i rzadko bywał w sklepie, ale
dzisiaj postanowił doglądnąć interesu. Początkowo nie poznał w cherlawej
dziewczynce w połatanym płaszczu swojej najstarszej wnuczki, ale kiedy założył
okulary wpadł w straszną wściekłość.
Natychmiast
przywołał swojego syna, nie żałując głośnych i ostrych słów, a ekspedientom
powierzył dziewczynę, by dopasowali jej nowe ubrania. Potem kazał Ernestine
przychodzić codziennie do sklepu i wybierać sobie jedną rzecz. Kiedy stawała
przed jego dębowym biurkiem z paczką pod pachą, dziadek zabierał ją do swojej
ulubionej restauracji „Bavaria” przy Klosterstraße i karmił wytrwale,
wierząc, że dziewczynka nabierze ciała. Ernestine była bowiem anorektycznej
budowy. Niemal wysuszona nie tylko z mięśni, tłuszczu, ale i serdeczności,
uśmiechu i dobrego nastawienia do świata. Głos, choć rzadko słyszalny, a który wydobywał
się z tego dziecięcego szkieletu jedynie powleczonego suchą, łuszczącą się
skórą, od razu zniechęcał do dalszego kontaktu. Jednak nie tyła i nie utyła
nigdy, choć przeogromnie rozsmakowała się w serwowanych tłustych golonkach,
wołowych pieczeniach, potrawkach z królika czy kurczaka, duszonych kaczkach czy
pieczonej dziczyźnie, przy których posiłki Suzie nie miały żadnego smaku ani
wyglądu. Ponury zazwyczaj Thomas ożywiał się przy swojej wnuczce, tryskał
zdrowiem i energią, ale i ubolewał przy kuflu piwa, obficie lejąc łzy, że nie
jest ona wnuczkiem, któremu mógłby przekazać rodzinny interes.
Ernestine uwielbiała dziadka.
Kiedy tych dwoje tak nieprzyjaznych światu ludzi się spotykało, zmieniali się w
wesołą i zadowoloną parę, która uwielbiała swoje towarzystwo.
Ten radosny czas zakończył
się wraz ze śmiercią Thomasa i Ernestine znów została skazana na bezbarwne
posiłki, stare ubrania i nadmiar domowych obowiązków, szczególnie, gdy na
świecie pojawił się mały Ernest i zagarnął miłość oraz uwagę całej rodziny. Teraz
trudniej było przebywać w mieszkaniu, gdzie cała rodzina i służba skupiali się
jedynie na męskim potomku, więc pod pozorem zakupów Ernestine powróciła do
swego włóczęgostwa po mieście, zapuszczając w nieznane zaułki. Szczególnie
upodobała sobie miejsca wzdłuż Młynówki, która z okolicznych pól wcinała się w
środek miasta a potem płynęła dalej do Czarnej Wody. To właśnie przy tym ujściu
Ernestine upatrzyła sobie porzuconą opuszczoną szopę. Rudera, będąca niegdyś
dodatkowym składzikiem pobliskiego tartaku, ostatecznie porzucona, ukryta
została przez bujną roślinność. Drewniane ściany powoli butwiały, zieleniały i
stały się niewidoczne z drogi. Puste ramy okien zostały zabite deskami, które
również pochłaniał czas, deszcz i zapomnienie. W mrocznym wnętrzu znajdowała
się żelazna koza i odwrócona dnem łódka. Dla każdego byłaby to zwykła rudera,
niewarta uwagi, ale Ernestine upodobała sobie to miejsce i w zimowe, mroźne
dni, gdy do tej pory marzła tułając się po ulicach, mogła teraz rozgrzewać się
i posiedzieć w samotności, czytając książki w świetle świecy, oddając marzeniom
o dalekich podróżach i pielęgnować w sercu pamięć o swoim ukochanym dziadku i
wbite przekonanie, że nie tylko jest niewiele warta, ale nikt o niej już nie
będzie pamiętał, gdy przyjdzie się pożegnać z tym światem.
Najstarsza córka
Wahnerów kończyła właśnie osiemnaście lat, gdy ponownie o odmianie losu zdecydował
przypadek…
Nieświadoma zbliżającej
się odmiany losu Ernestine, zaplanowała spędzić dzień swoich urodzin nad
brzegiem Czarnej Wody, chłodząc stopy w jej zimnym nurcie, bowiem zapowiadał
się całkiem solidny upał. Brzegi wszystkich trzech rzek zapełniały się wówczas
spragnionymi ochłody i kąpieli mieszkańcami miasta, ale dziewczynie to nie
przeszkadzało. Myślała, że uda jej się zepchnąć łódkę z szopy i popłynąć nieco
dalej od tłumów, ale nie miała wioseł a stolarz Hubner podał taką cenę, że
Ernestine złapała się za głowę. Chociaż codziennie otrzymywała pieniądze na
bieżące zakupy, nigdy nie pomyślałaby nawet o chowaniu reszty. Zatem pożegnała
się z wodowaniem „Dorothy”, jak nazwała swoją łódkę.
Elisabeth przerwała
marzenia córki. Obowiązki nie mogą czekać w nieskończoność, aż leniwa Ernestine
raczy wyjść z łóżka. O jakichkolwiek życzeniach czy prezencie nawet nie padło
najmniejsze słowo ani ze strony matki ani od spieszącego się do sklepu ojca. Ernestine
podniosła się energicznie z łóżka, planując, że przynajmniej przebiegnie się
nieopodal swojej rudery, bo nawet widok z daleka poprawiał jej humor a tego
zawsze potrzebowała w nadmiarze.
Bieganie po zakupy
wiązało się z bywaniem w różnych punktach miasta i wynikało z czystego skąpstwa
Ernesta, którego już nie ograniczał dziadek Thomas. Ojciec rodziny, którym się
teraz stał Ernest, nie chciał przepłacać w sklepach w pobliżu, więc Ernestine
wysyłana była po mleko aż na Gustav-Adolf Strasse, po mięso do rzeźnika koło
młyna przy Jauerstrasse, a po pieczywo niemal na koniec Haynauerstrasse. Jednak
dziewczyna nie narzekała i radziła sobie znakomicie, choć przy niezadowoleniu
rodziców, dla których ruszała się za wolno i którzy udawali sami przed sobą, że
odległości w mieście pomiędzy wybranymi najtańszymi sklepami nie stanowią
żadnego problemu dla młodych nóg.
Kiedy Ernestine
zziajana wbiegła do mieszkania z mięsem od rzeźnika Rudolfa, została wezwana
przez matkę przesiadującą na balkonie w upalne dni. W cieniu płóciennej
markizy, Elisabeth uwielbiała raczyć się widokiem bujnej zieleni ogrodu
restauracji Wilhemsbad i obserwacją przybywających do sanatorium gości,
nierzadko komentując później ich eleganckie, modne stroje. Z niezadowoleniem
oderwała się od swego ulubionego zajęcia, by spojrzeć na swoją najstarszą córkę
z jeszcze większym niezadowoleniem i potężniejącym każdego dnia rozczarowaniem.
- Pójdziesz natychmiast
do sklepu ojca i przyniesiesz paczkę nowiuśkich ubranek dla Erneścika! Ojciec
dzisiaj na pewno nie będzie miał głowy, bo instalują nowe obrotowe drzwi w
wejściu – poinformowała Elisabeth, i powracając do obserwacji ulicy i ogrodu
restauracyjnego, dodała surowo: - Tylko się pospiesz, leniwa dziewczyno!
Ernestine grzecznie
dygnęła przed matką i uśmiechając się niewidocznie, już planowała nadłożenie
drogi na Ringstrasse. Zajęty pilnowaniem robotników ojciec, na pewno nie patrzy
na zegarek w oczekiwaniu na córkę. Można zatem, odwiedzić swoją ruderę,
narażając się jedynie na codzienne narzekania matki.
Niestety, plany Ernestine
pokrzyżowała młodsza siostra - Eulalie, która upierała się, że również chce
zobaczyć obrotowe drzwi w sklepie ojca i za nic nie zostanie w domu. Nie
pomogło kłamstwo, że jeszcze trzeba wstąpić do szewca przy Glogauerstrasse.
Eulalie gotowa była się poświęcić, aby tylko zobaczyć nowoczesne drzwi. Zatem planowane
odwiedziny w ruderze musiały zostać zamienione na tęskne spojrzenie z daleka.
Chociaż Ernestine niemal
codziennie mijała zarośnięty i opuszczony barak, to dzisiaj coś ją
zaniepokoiło. Coś niejasnego, nieokreślonego utkwiło jak drzazga w głowie.
Zatrzymała się przy Pannie Wodnej i zapatrzyła w tryskającą z fontanny wodę. Eulalie
puściła dłoń siostry i szybko pobiegła w stronę domu handlowego. Tymczasem
Ernestine zamknęła oczy, usiłując pod powiekami przywołać dzisiejszy obraz
miejsca nad rzeką. Coś nie dawało jej spokoju, ale kościelny zegar wybijał właśnie
południe, więc dziewczyna porzuciła na chwilę rozmyślania i ruszyła do sklepu
ojca. Pojawienie się pierwszych w Liegnitz obrotowych drzwi przyciągnęło kilku
zaciekawionych mieszkańców i fotoreportera z „Liegnitzer Tageblatt”. Ernestine znów
powróciła do myśli o baraku, mijając robotników pakujących narzędzia i energicznie
weszła do środka. Po chwili nie mogła zrobić kolejnego kroku. Ani w przód, ani
w tył. Zamknięta w ciasnym trójkącie szklanych drzwi, zaczęła coraz szybciej
oddychać i słyszeć ogłuszający rytm swojego przerażonego serca. Próbowała
popchnąć w jedną stronę, potem w drugą. Daremnie. Drewniane drzwi ani drgnęły.
Ernestine z rozpaczą poczęła szarpać się i walić pięściami w szyby, a kiedy
wreszcie ktoś z wnętrza sklepu popchnął drzwi, wyleciała na zewnątrz prosto w
ramiona idącego ulicą młodego mężczyzny i powaliła go siłą rozpędu na ziemię.
Wszyscy, którzy zbiegli się, by zobaczyć obrotowe drzwi, stali się świadkami
brzemiennego w skutkach spotkania Ernestine Wahner i Paula Knechtela.
Młodzieniec nie czując
urazy do dziewczyny, pomógł się jej pozbierać i zaoferował pomoc w opatrywaniu
ran.
- Ran? Czyich ran? –
pytała, rozglądając się niepewnie wokół.
- Pani ran…
Zarumieniona po czubek
głowy Ernestine uśmiechnęła się po raz pierwszy od śmierci dziadka Thomasa,
bowiem nie dostrzegała na sobie żadnych ran, nawet skaleczeń. Nie dostrzegła
nawet, że Paul zakochał się w tym uroczym uśmiechu.
Dopiero wieczorem w
wannie Ernestine rozpamiętując ów moment bliskości z Paulem, przypomniała sobie
jeszcze niepokój, który tak ją zajmował przed fatalnym wejściem do sklepu ojca.
- Co było nie tak? Co
było nie tak? – powtarzała sobie, przywołując widziany w pospiechu obraz.
W końcu porzuciła myśli
o baraku. Wyszła z wanny i dopiero, gdy przechodząc przez korytarz zatrzymała
się przed drzwiami do swojego pokoju, który dzieliła z siostrami, doznała
olśnienia.
„Kłódka”. Na drzwiach
opuszczonego baraku, tej niszczejącej ruiny, którą traktowała jak swoją,
wisiała kłódka. Kłódka, której wczoraj z pewnością nie było i której ona na
pewno nie powiesiła.
Nazajutrz na trzeciej
stronie „Liegnitzer Tageblatt” w artykule o pierwszych obrotowych drzwiach w
Liegnitz, znalazło się zdjęcie, na którym Paul Knechtel trzyma w ramionach
Ernestine Wahner.
Monika B. Janowska