piątek, 4 października 2019

Ernestine. Wejście z przytupem


Tytułem krótkiego wstępu...
Niemieckich nagrobków nie ocalało w Legnicy wiele. Od czasu do czasu w mediach pojawiają się informacje o odnalezieniu kolejnego miejsca ich porzucenia. Na cmentarzu komunalnym wydzielono specjalne miejsce, by upamiętnić choćby nielicznych zmarłych legniczan o niemieckim rodowodzie i zgromadzić ocalałe nagrobki.
Godne podziwu jest dbanie o tę pamięć, choć i niełatwe. Jedna z moich wiernych czytelniczek zajmuje się porządkowaniem zapomnianego cmentarza w Piątnicy dawniej Pfaffendorf, ocaleniem przed niepamięcią i zniszczeniem. Napisała do mnie e-mail z załączonym zdjęciem odkrytego spod warstwy ziemi nagrobku.
Ernestine Wahner
fot. Hanna M. Zybała Szurczak

„Nagrobek był pod warstwą ziemi a drzewo jest weń wrośnięte, więc go nie postawimy(…). Zatem powierzam Ernestine i jej losy Pani wyobraźni.” Tak zakończyła e-maila.
Zatem Ernestine – jesteś moja - powstań!

Ernestine jest białą kartą. Kobietą nieznaną, której postanowiłam dorobić wygląd, charakter i historię. Na początek otworzyłam folder ze zdjęciami dawnej Legnicy, czyli Liegnitz i rozpoczęłam poszukiwania mieszkania dla mojej bohaterki, potem szkoły, potem trasy spacerów… Myślę, że to tylko wstęp i jeszcze wrócę do Ernestine, bo ją polubiłam, ale na razie…

 Wejście z przytupem
Przedwojenna Legnica-Liegnitz tonęła w zieleni. Wszędzie gdziekolwiek znalazło się wolne od bruku czy budynków miejsce sadzano drzewa, żywopłoty, kwiaty. Bujna zieleń rozrastała się, wdzięcznie ciesząc oko mieszkańców i przyjezdnych. Piękniał wzbogacany o egzotyczną roślinność i nowe fontanny park miejski. Piękniały bulwary nad trzema rzekami, piękniały skwery i balkony. Przy każdej kamienicy powstawały niewielkie ogródki, gdzie mieszkańcy sadzali, siali i pielęgnowali swoją własną zieleń.
Jedynie przed trzykondygnacyjną kamienicą numer dwadzieścia jeden przy Luisenstrasse rosła tylko krótko przystrzyżona trawa. Na dwóch balkonach wysuniętych w stronę brukowanej ulicy nie pięły się żadne kwiaty ani inne rośliny. Brudna, pozbawiona zdobień elewacja nadawała kamienicy mroczny wygląd i stanowiła wyłom w ukwieconej i bogatej w ornamenty ulicy. Ponadto wyróżniała się jeszcze obecnością dwóch kolumn przy wejściu i posępną legendą o lokatorze, który w wyniku zawodu miłosnego właśnie tutaj postanowił zakończyć swoje życie, wieszając się na strychu.
Jednak w kamienicy przy Luisenstrasse dwadzieścia jeden nie tylko kończyły się czyjeś życia, ale i rodziły kolejne. Znakomitym dowodem przewagi życia nad śmiercią stała się rodzina Wahnerów.
Ze skojarzonego przez rodzinę małżeństwa Ernesta Wahnera i Elisabeth Korn urodziło się pięcioro dzieci. Ku niezadowoleniu rodziny Ernesta na początku na świat przychodziły same dziewczynki Ernestine, Elfride, Elisabeth i Eulalie. Dopiero potem, gdy już oboje małżonkowie osiągnęli wiek dojrzały, pojawił się wreszcie wyczekiwany Ernest. Czego, niestety nie doczekał senior rodu Wahnerów Thomas, odchodząc w zaświaty w boleściach podagry i z przekonaniem, że ród zakończy się na jego nieszczęsnym synu, a znakomicie prosperujący, rodzinny dom handlowy przy północnej pierzei Rynku w Liegnitz przejdzie w obce ręce.
Zarówno Ernest jak i Elisabeth nie pałali do siebie żadnym uczuciem. Przed samym ślubem widzieli się zaledwie parę razy, ale żadne z nich nie sprzeciwiało się woli rodziny, która zadecydowała o ich małżeństwie. Państwo Ernest i Elisabeth Wahner zaraz po ślubie i hucznym weselu, zajęli całe pierwsze piętro w trzypiętrowej kamienicy przy Luisenstrasse, niemal na wprost od słynnego sanatorium Wilhemsbad oraz w bliskim sąsiedztwie cukierni Carla Meyenburga, gdzie sprzedawano tzw. legnickie bomby, których nie potrafiła sobie odmówić Elisabeth podczas kolejnych ciąż.
Młodzi małżonkowie rzadko się widywali w swoim wielkim eleganckim mieszkaniu. Ernest niemal cały dzień spędzał w sklepie ojca. Potem wstępował do restauracji na małego sznapsa i goloneczkę, gdzie pojawiali się inni legniccy kupcy i rozpoczynały niekończące się dysputy o handlu, cenach, towarach, dostawcach. Tematy nigdy nie zostawały zamknięte, ale kupcy rozchodzili się do swoich domów późnym wieczorem, wspierani na swoich ramionach lub przysłanych przez żony synów. Nie inaczej bywało z Ernestem, choć po niego jeszcze nikt nie przychodził, lecz na własnych chwiejnych nogach pojawiał się w mieszkaniu, gdy wszyscy smacznie spali.
Również jego młoda żona Elisabeth nie potrafiła się cieszyć ani przestrzenią mieszkania przy Luisenstrasse dwadzieścia jeden, ani sąsiedztwem, ani nowoczesnymi meblami, które sprowadzone zostały na specjalne zamówienie z Berlina. Przydzielając obowiązki pomiędzy dwie służące: Suzie i Marię, znikała na cały dzień, by odwiedzać rodziców, siostry i przyjaciółki, przesiadując tam do wieczora. Pojawiała się przed samym nadejściem Ernesta, by uniknąć pytań czy pretensji ze strony małżonka.
Niestety, taka sytuacja w młodym małżeństwie stała się powodem potajemnej rodzinnej narady, na której zaniepokojeni brakiem potomstwa rodzice obu stron, zdecydowali, że Ernest i Elisabeth muszą więcej przebywać ze sobą. W dotychczasowych bowiem okolicznościach nie ma okazji do rozwoju rodziny i przyjścia na świat wyczekiwanych spadkobierców. Jak obie rodziny postanowiły, tak się stać musiało i w sam środek upalnego lata tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku przyszła na świat pierworodna córka Ernestine.
 Dziewczynka od razu zaznaczyła swoje niezadowolenie z zastanego świata, wyrażające się w nieustającym nocnym wrzasku. Nie pomagało noszenie w ramionach zmieniających się w dyżurach członków rodziny, egzorcyzmy babki Anny czy pomoc medyczna zaprzyjaźnionego z rodziną dra Klausa. Zgodnie ze wskazówkami ściennego zegara z kukułką, wiszącego w przedpokoju, od godziny drugiej w nocy do szóstej rano, Ernestine nie żałowała płuc, stawiając w gotowości całą rodzinę i służbę, budząc całą kamienicę przy Luisenstrasse i odstraszając od macierzyństwa okoliczne panny. Miejscowe plotkarki, których nigdy nigdzie nie może zabraknąć, wysuwały dwie hipotezy: dziecko jest opętane przez szatana albo jest karą za jakiś grzech trzymany w rodzinie w tajemnicy. Oczywiście, pojawiła się też wersja z opętaniem przez potępioną duszę nieszczęsnego samobójcy, ale w dwudziestym wieku w coś takiego wierzyć nie wypadało. Cokolwiek by nie było przyczyną hałaśliwego usposobienia niemowlęcia, z chwilą osiągnięcia wieku czterech miesięcy, dziewczynka nagle ucichła. Pierwsza noc spędzona w ciszy wzbudziła w rodzinie niepokój, ale kolejne już potężną ulgę. Luisenstrasse zasnęła błogim snem…
Początkowo Ernestine rosła otoczona miłością obojga rodziców. Nagle ich drogi się zeszły przy kołysce córki i po początkowym zdziwieniu, że tak długo spędzają ze sobą czas, czerpali przyjemność z tych chwil. Jednak, gdy pojawiały się kolejne dzieci i to na Ernestine zrzucono obowiązki zajmowania się nimi, zaczynała w rodzicielską miłość wątpić. Szczególnie, że zamiast całusów, przytulania coraz częściej odbierała niezadowolone spojrzenia ojca czy pretensje matki, gdy siostry się ubrudziły, coś stłukły albo popełniły inne dziecięce „przestępstwa” albo jej wszystko leciało z rąk. To Ernestine dostawała kary i zaczynała dzień od pracy. Czasem zazdrościła nawet Suzie, ich dochodzącej służącej, że ta po obiedzie może pójść do swojego domu i odpocząć. Ernestine takiego komfortu nie posiadała z racji zwyczajnego skąpstwa swojego ojca. Chociaż na brak klientów i pieniędzy nie mógł narzekać, Ernest Wahner nieustannie oszczędzał i perorował przy restauracyjnym stole, uginającym się od półmisków i butelek sznapsa, że nadchodzą ciężkie czasy i nie można szastać fortuną. W rzeczywistości nikt nie szastał nawet fragmentem owej fortuny a dzieci i Elisabeth wyglądali jak biedacy, przenosząc kolejne palta, buty jedne po drugich i łatając, co można było załatać.
Dopiero, gdy Ernestine poszła do szkoły dla dziewcząt, odetchnęła od domowych obowiązków, starając się wychodzić możliwie wcześniej, by matka nie zdążyła się zbudzić i wracać jak najpóźniej, by nie sprzątać po obiedzie. Dziewczęta z żeńskiej szkoły, do której chodziła trzymały się od niej na dystans i tylko z Gertrude Muller znalazła wspólny język. Co prawda siedziały razem w szkolnej ławce, ale nigdy się nie zaprzyjaźniły.
Pęczniejąca od pretensji i niezadowolenia atmosfera w domu, sprawiła, że Ernestine nieustannie włóczyła się po ulicach Liegnitz. Na początku znikała za monumentalnym Wilhemsbad, by brzegiem płynącej za budynkiem Młynówki, zapuszczać się w parkowe alejki, a potem dalej i dalej, aż do ujścia rzeczki do Czarnej Wody i poznając kolejne dzielnice rozrastającego się miasta. Nierozliczana z czasu Ernestine zapuszczała się w najdalsze rejony miasta, nierzadko spędzając popołudnia w miejscach, które dla porządnych mieszczańskich rodzin byłyby mocno podejrzane. Opatrzność najwyraźniej czuwała nad nierozważną dziewczyną, przejmując rolę niezainteresowanych rodziców i Ernestine nie spotkała żadna przykra przygoda. Wracała szczęśliwa, odkrywając przejścia między podwórkami czy kamienicami czy kolejne nieznane zaułki.
Czasem zaraz po szkole biegła do sklepu ojca i dziadka, dwupiętrowego domu handlowego przy ruchliwej Ringstrasse, pozdrawiała całusem Pannę Wodną z fontanny i już wchodziła do oświetlonego wnętrza sklepu, by nasycić oko wszelkimi dobrami, które mieli do zaoferowania ekspedienci. Tutaj pewnego dnia wypatrzył ją dziadek Thomas, który od dłuższego czasu chorował i rzadko bywał w sklepie, ale dzisiaj postanowił doglądnąć interesu. Początkowo nie poznał w cherlawej dziewczynce w połatanym płaszczu swojej najstarszej wnuczki, ale kiedy założył okulary wpadł w straszną wściekłość.
Natychmiast przywołał swojego syna, nie żałując głośnych i ostrych słów, a ekspedientom powierzył dziewczynę, by dopasowali jej nowe ubrania. Potem kazał Ernestine przychodzić codziennie do sklepu i wybierać sobie jedną rzecz. Kiedy stawała przed jego dębowym biurkiem z paczką pod pachą, dziadek zabierał ją do swojej ulubionej restauracji „Bavaria” przy Klosterstraße i karmił wytrwale, wierząc, że dziewczynka nabierze ciała. Ernestine była bowiem anorektycznej budowy. Niemal wysuszona nie tylko z mięśni, tłuszczu, ale i serdeczności, uśmiechu i dobrego nastawienia do świata. Głos, choć rzadko słyszalny, a który wydobywał się z tego dziecięcego szkieletu jedynie powleczonego suchą, łuszczącą się skórą, od razu zniechęcał do dalszego kontaktu. Jednak nie tyła i nie utyła nigdy, choć przeogromnie rozsmakowała się w serwowanych tłustych golonkach, wołowych pieczeniach, potrawkach z królika czy kurczaka, duszonych kaczkach czy pieczonej dziczyźnie, przy których posiłki Suzie nie miały żadnego smaku ani wyglądu. Ponury zazwyczaj Thomas ożywiał się przy swojej wnuczce, tryskał zdrowiem i energią, ale i ubolewał przy kuflu piwa, obficie lejąc łzy, że nie jest ona wnuczkiem, któremu mógłby przekazać rodzinny interes.
Ernestine uwielbiała dziadka. Kiedy tych dwoje tak nieprzyjaznych światu ludzi się spotykało, zmieniali się w wesołą i zadowoloną parę, która uwielbiała swoje towarzystwo.
Ten radosny czas zakończył się wraz ze śmiercią Thomasa i Ernestine znów została skazana na bezbarwne posiłki, stare ubrania i nadmiar domowych obowiązków, szczególnie, gdy na świecie pojawił się mały Ernest i zagarnął miłość oraz uwagę całej rodziny. Teraz trudniej było przebywać w mieszkaniu, gdzie cała rodzina i służba skupiali się jedynie na męskim potomku, więc pod pozorem zakupów Ernestine powróciła do swego włóczęgostwa po mieście, zapuszczając w nieznane zaułki. Szczególnie upodobała sobie miejsca wzdłuż Młynówki, która z okolicznych pól wcinała się w środek miasta a potem płynęła dalej do Czarnej Wody. To właśnie przy tym ujściu Ernestine upatrzyła sobie porzuconą opuszczoną szopę. Rudera, będąca niegdyś dodatkowym składzikiem pobliskiego tartaku, ostatecznie porzucona, ukryta została przez bujną roślinność. Drewniane ściany powoli butwiały, zieleniały i stały się niewidoczne z drogi. Puste ramy okien zostały zabite deskami, które również pochłaniał czas, deszcz i zapomnienie. W mrocznym wnętrzu znajdowała się żelazna koza i odwrócona dnem łódka. Dla każdego byłaby to zwykła rudera, niewarta uwagi, ale Ernestine upodobała sobie to miejsce i w zimowe, mroźne dni, gdy do tej pory marzła tułając się po ulicach, mogła teraz rozgrzewać się i posiedzieć w samotności, czytając książki w świetle świecy, oddając marzeniom o dalekich podróżach i pielęgnować w sercu pamięć o swoim ukochanym dziadku i wbite przekonanie, że nie tylko jest niewiele warta, ale nikt o niej już nie będzie pamiętał, gdy przyjdzie się pożegnać z tym światem.
Najstarsza córka Wahnerów kończyła właśnie osiemnaście lat, gdy ponownie o odmianie losu zdecydował przypadek…
Nieświadoma zbliżającej się odmiany losu Ernestine, zaplanowała spędzić dzień swoich urodzin nad brzegiem Czarnej Wody, chłodząc stopy w jej zimnym nurcie, bowiem zapowiadał się całkiem solidny upał. Brzegi wszystkich trzech rzek zapełniały się wówczas spragnionymi ochłody i kąpieli mieszkańcami miasta, ale dziewczynie to nie przeszkadzało. Myślała, że uda jej się zepchnąć łódkę z szopy i popłynąć nieco dalej od tłumów, ale nie miała wioseł a stolarz Hubner podał taką cenę, że Ernestine złapała się za głowę. Chociaż codziennie otrzymywała pieniądze na bieżące zakupy, nigdy nie pomyślałaby nawet o chowaniu reszty. Zatem pożegnała się z wodowaniem „Dorothy”, jak nazwała swoją łódkę.
Elisabeth przerwała marzenia córki. Obowiązki nie mogą czekać w nieskończoność, aż leniwa Ernestine raczy wyjść z łóżka. O jakichkolwiek życzeniach czy prezencie nawet nie padło najmniejsze słowo ani ze strony matki ani od spieszącego się do sklepu ojca. Ernestine podniosła się energicznie z łóżka, planując, że przynajmniej przebiegnie się nieopodal swojej rudery, bo nawet widok z daleka poprawiał jej humor a tego zawsze potrzebowała w nadmiarze.
Bieganie po zakupy wiązało się z bywaniem w różnych punktach miasta i wynikało z czystego skąpstwa Ernesta, którego już nie ograniczał dziadek Thomas. Ojciec rodziny, którym się teraz stał Ernest, nie chciał przepłacać w sklepach w pobliżu, więc Ernestine wysyłana była po mleko aż na Gustav-Adolf Strasse, po mięso do rzeźnika koło młyna przy Jauerstrasse, a po pieczywo niemal na koniec Haynauerstrasse. Jednak dziewczyna nie narzekała i radziła sobie znakomicie, choć przy niezadowoleniu rodziców, dla których ruszała się za wolno i którzy udawali sami przed sobą, że odległości w mieście pomiędzy wybranymi najtańszymi sklepami nie stanowią żadnego problemu dla młodych nóg.
Kiedy Ernestine zziajana wbiegła do mieszkania z mięsem od rzeźnika Rudolfa, została wezwana przez matkę przesiadującą na balkonie w upalne dni. W cieniu płóciennej markizy, Elisabeth uwielbiała raczyć się widokiem bujnej zieleni ogrodu restauracji Wilhemsbad i obserwacją przybywających do sanatorium gości, nierzadko komentując później ich eleganckie, modne stroje. Z niezadowoleniem oderwała się od swego ulubionego zajęcia, by spojrzeć na swoją najstarszą córkę z jeszcze większym niezadowoleniem i potężniejącym każdego dnia rozczarowaniem.
- Pójdziesz natychmiast do sklepu ojca i przyniesiesz paczkę nowiuśkich ubranek dla Erneścika! Ojciec dzisiaj na pewno nie będzie miał głowy, bo instalują nowe obrotowe drzwi w wejściu – poinformowała Elisabeth, i powracając do obserwacji ulicy i ogrodu restauracyjnego, dodała surowo: - Tylko się pospiesz, leniwa dziewczyno!
Ernestine grzecznie dygnęła przed matką i uśmiechając się niewidocznie, już planowała nadłożenie drogi na Ringstrasse. Zajęty pilnowaniem robotników ojciec, na pewno nie patrzy na zegarek w oczekiwaniu na córkę. Można zatem, odwiedzić swoją ruderę, narażając się jedynie na codzienne narzekania matki.
Niestety, plany Ernestine pokrzyżowała młodsza siostra - Eulalie, która upierała się, że również chce zobaczyć obrotowe drzwi w sklepie ojca i za nic nie zostanie w domu. Nie pomogło kłamstwo, że jeszcze trzeba wstąpić do szewca przy Glogauerstrasse. Eulalie gotowa była się poświęcić, aby tylko zobaczyć nowoczesne drzwi. Zatem planowane odwiedziny w ruderze musiały zostać zamienione na tęskne spojrzenie z daleka.
Chociaż Ernestine niemal codziennie mijała zarośnięty i opuszczony barak, to dzisiaj coś ją zaniepokoiło. Coś niejasnego, nieokreślonego utkwiło jak drzazga w głowie. Zatrzymała się przy Pannie Wodnej i zapatrzyła w tryskającą z fontanny wodę. Eulalie puściła dłoń siostry i szybko pobiegła w stronę domu handlowego. Tymczasem Ernestine zamknęła oczy, usiłując pod powiekami przywołać dzisiejszy obraz miejsca nad rzeką. Coś nie dawało jej spokoju, ale kościelny zegar wybijał właśnie południe, więc dziewczyna porzuciła na chwilę rozmyślania i ruszyła do sklepu ojca. Pojawienie się pierwszych w Liegnitz obrotowych drzwi przyciągnęło kilku zaciekawionych mieszkańców i fotoreportera z Liegnitzer Tageblatt. Ernestine znów powróciła do myśli o baraku, mijając robotników pakujących narzędzia i energicznie weszła do środka. Po chwili nie mogła zrobić kolejnego kroku. Ani w przód, ani w tył. Zamknięta w ciasnym trójkącie szklanych drzwi, zaczęła coraz szybciej oddychać i słyszeć ogłuszający rytm swojego przerażonego serca. Próbowała popchnąć w jedną stronę, potem w drugą. Daremnie. Drewniane drzwi ani drgnęły. Ernestine z rozpaczą poczęła szarpać się i walić pięściami w szyby, a kiedy wreszcie ktoś z wnętrza sklepu popchnął drzwi, wyleciała na zewnątrz prosto w ramiona idącego ulicą młodego mężczyzny i powaliła go siłą rozpędu na ziemię. Wszyscy, którzy zbiegli się, by zobaczyć obrotowe drzwi, stali się świadkami brzemiennego w skutkach spotkania Ernestine Wahner i Paula Knechtela.
Młodzieniec nie czując urazy do dziewczyny, pomógł się jej pozbierać i zaoferował pomoc w opatrywaniu ran.
- Ran? Czyich ran? – pytała, rozglądając się niepewnie wokół.
- Pani ran…
Zarumieniona po czubek głowy Ernestine uśmiechnęła się po raz pierwszy od śmierci dziadka Thomasa, bowiem nie dostrzegała na sobie żadnych ran, nawet skaleczeń. Nie dostrzegła nawet, że Paul zakochał się w tym uroczym uśmiechu.
Dopiero wieczorem w wannie Ernestine rozpamiętując ów moment bliskości z Paulem, przypomniała sobie jeszcze niepokój, który tak ją zajmował przed fatalnym wejściem do sklepu ojca.
- Co było nie tak? Co było nie tak? – powtarzała sobie, przywołując widziany w pospiechu obraz.
W końcu porzuciła myśli o baraku. Wyszła z wanny i dopiero, gdy przechodząc przez korytarz zatrzymała się przed drzwiami do swojego pokoju, który dzieliła z siostrami, doznała olśnienia.
„Kłódka”. Na drzwiach opuszczonego baraku, tej niszczejącej ruiny, którą traktowała jak swoją, wisiała kłódka. Kłódka, której wczoraj z pewnością nie było i której ona na pewno nie powiesiła.
Nazajutrz na trzeciej stronie „Liegnitzer Tageblatt” w artykule o pierwszych obrotowych drzwiach w Liegnitz, znalazło się zdjęcie, na którym Paul Knechtel trzyma w ramionach Ernestine Wahner.

Monika B. Janowska

Małe przyjemności