sobota, 21 marca 2020

Mister "K!" w mojej głowie

fot. Monika B. Janowska

Staram się żyć normalnie, higienicznie i nieco samolubnie, i może absurdalnie. Staram się nie nasiąkać doniesieniami medialnymi, aby nie panikować albo i nie oszaleć. Staram się po prostu żyć, jak dotychczas, chociaż z większą ostrożnością. To tyle o moich staraniach… Jednak poza telewizorem, radiem, Internetem jest jeszcze normalne życie, z koniecznością robienia zakupów w roli głównej. No i tutaj mnie ten…, powiedzmy Mister „K!”, dopadł. Zaatakował podstępnie i zagnieździł się w organie, o którym do tej pory nikt z ekspertów i wszelkich znawców tematu nie wspominał. Bezczelnie wlazł w głowę, a konkretniej w mózg.
Zaraz po ogłoszeniu, że szkoły i przedszkola będą zamknięte, sklepy przeżywały istne oblężenie. Ludzie wykupili makarony, ryż, mleko i… papier toaletowy. Przy tym ostatnim artykule przeleciało mi przez myśl, że chyba ten wirus wywołuje paskudne rozwolnienie i w takich okolicznościach papieru w domu zabraknąć nie może. Ale co ja tam wiem o wirusach?
Kiedy weszłam do Lidla, w którym codziennie robię zakupy, to aż mnie cofnęło. Wszystkie kasy czynne a kolejka ludzi z wypełnionymi po brzegi wózkami ciągnęła się aż po lodówki, czyli praktycznie przez cały sklep. Weszłam i wyszłam, bo przecież trzeba unikać skupisk ludzkich…
Dopiero, gdy usiadłam w samochodzie na parkingu i miałam widok na ludzi pędzących z zapasami do swoich bagażników, to się rozpłakałam. Autentycznie zaczęłam ryczeć, ale nie z powodu papieru toaletowego, którego dzisiaj na pewno nie uda mi się kupić, ale świadomości, że jestem świadkiem jakiegoś końca świata. Właśnie zaczynają się spełniać wszystkie scenariusze amerykańskich filmów katastroficznych z zombi w roli głównej, wszystkie wizje z książek o kataklizmach i epidemiach. A człowiek tyle ma planów, spotkań i tak się tego życia trzyma…
Otarłam łzy, biorąc się w garść i pojechałam do Biedronki. Tutaj wcale nie było lepiej, ale przecież musiałam zrobić zakupy. Ludzie mijali mnie jak w amoku, potrącali i pakowali, i pakowali, i pakowali do koszyków. Żadnego codziennego wybrzydzania nad datami ważności. Żadnego leniwego rozczytywania się w składach wypisanych drobną czcionką na opakowaniach. Żadnego przeglądania wyeksponowanych warzyw czy owoców.
Wzięłam, co planowałam i jeszcze tę ostatnią na opustoszałej półce paczkę makaronu, chyba bardziej z poczucia jakiejś ludzkiej solidarności, niż potrzeby kulinarnej. Pośród wózków pękających od dobra wszelkiego z dłuższą datą przydatności, czułam się niekomfortowo z kilkoma rzeczami w garści. Jak jakaś ostatnia idiotka, która nie zdaje sobie sprawy ze zbliżającego się końca świata. Brakowało, abym zaczęła się histerycznie śmiać i tańczyć przy sklepowych lodówkach.
Wyszłam dygocąc w środku ze strachu, że nie jestem dość przygotowana na urealnienie się scenariuszy katastroficznych. Co powinnam zrobić? Jak przełożyć codzienne, bieżące bytowanie na długoterminowe siedzenie w domu z zapasami żywności? Czy rzeczywiście zamkną sklepy i już nic nie będę mogła zjeść? Co kupować? Zaczynało mnie kłuć w piersiach od tego myślenia i obawiałam się nadchodzącej gorączki od skradającej się paniki. Zamknęłam bagażnik z moimi skromnymi zakupami, pokonana przez własne nieprzystosowanie. A w domu pomyślałam, że wiem czego mi na pewno w czasach Mister „K!” nie zabraknie: książek i wyobraźni. Reszta i tak się prędzej czy później zużyje, niezależnie ile bym tego nie kupiła.

Mam tylko nadzieję, że ten nadmiar w koszykach się nie zmarnuje i potem nie wyląduje na śmietniku… No i obyśmy zdrowi z tego wyszli.


Monika B. Janowska

Małe przyjemności