sobota, 13 czerwca 2020

Bohaterki na przyszłość


Wszystko zaczęło się od prezentu pod choinkę. Zmarznięty nieludzko tata przyniósł szary pakunek, który mama daremnie próbowała ukryć przed okiem trzyletniej Martusi.
fot. Monika B. Janowska
- A cio to? A cio to? – ze strony dziewczynki padały natarczywe pytania, wspierane przez nerwowe pooszarpywanie maminych rękawów i roboczego fartucha.
Oboje rodzice spoglądali na siebie z odmiennymi minami. Ojciec z błagalną pod tytułem: „Dajmy jej teraz” a mama z wyraźnie niezadowoloną: „Jak mogłeś być taki głupi”. Dziewczynka nie ustępowała i teraz na przemian szarpała oboje rodziców. Zwycięstwo odniósł tata. Podniecenie córeczki, gdy rozrywała szary papier udzieliło się również mamie, która przecież nie miała pojęcia jaki prezent dostarczył tak nietajemniczo jej mąż. Z szarego papieru wyłonił się wreszcie milicyjny radiowóz połączony kabelkiem z pudełkiem z niewielką kierownicą. Martusia wydała z siebie głośny okrzyk zachwytu. W samą porę, bo mama miała wydać okrzyk oburzenia i rozpocząć typowe zmywanie głowy swojemu mężowi.
Cała Wigilia minęła Martusi na zabawie samochodzikiem. Zresztą nie tylko jej, bo i tata koniecznie musiał pokręcić miniaturową kierownicą, by milicja błyskając „kogutem”, ruszyła do akcji pomiędzy nogami krzeseł, domownikami, szafą a choinką. Zachwycona Martusia nie potrafiła rozstać się ze swoją zabawką nawet w nocy i wreszcie zasnęła, trzymając kurczowo przyciśnięty do siebie samochodzik.
Tamten radiowóz milicyjny pozostał jedynie wspomnieniem, rodzinną anegdotą, lecz ta plastikowa zabawka rozpaliła w dziewczynce zainteresowanie samochodami. Zapał do motoryzacji nie malał z wiekiem. Wręcz przeciwnie.
Martusia zadręczała ojca pytaniami, gdy pochylony nad maskami kolejnych rodzinnych maluchów, fiatów czy polonezów, próbował samodzielnie naprawiać usterki. Najczęściej takie tatkowe akcje kończyły się wizytą u mechanika pana Władka. Dziewczynka nie mogła odpuścić takiej wyprawy.
Pan Władek, rodzinny mechanik, oprócz niewątpliwego talentu do reanimacji każdego silnika, posiadał nieprzebrane pokłady cierpliwości i odpowiadał na każde pytanie dociekliwej Martusi. Dziewczyna z niespotykaną ciekawością pochylała się nad silnikiem, słuchała z zapartym tchem, gdy opowiadał o każdej części i bez obrzydzenia wchodziła do kanału, aby podejrzeć auto od spodu. Nadmiar usterek w rodzinnych autach i częste wizyty u pana Władka sprawiły, że Martusia zaczęła sobie sprawnie radzić nie tylko ze skrzynką z narzędziami. Teraz to ona zajęła miejsce taty pod maskami samochodów. Oczywiście, z lepszym wynikiem końcowym i pan Władek zyskał nieco spokoju.
Niestety, marzenia o samochodowej szkole stanowczo ucięła mama. Co prawda przez lata doszła do perfekcji w doprowadzaniu rąk swojej córki do idealnej czystości po smarach i innych warsztatowych substancjach, ale nie wyobrażała sobie, że tak dotrwa do kresu swoich dni. Nie spodziewała się, że w szkole zdominowanej przez chłopców, z rozbuchanym testosteronem, Martusia osiągnie coś więcej niż niechcianą ciążę. Gotowa była dać się poćwiartować, rozwlec końmi czy nawet spalić na stosie, by postawić na swoim.
Dlatego Martusia swoją miłość do mechaniki samochodowej musiała zepchnąć na dalszy plan, jako nieszkodliwe hobby i za namową matki uczęszczała do liceum, by w dalszej przyszłości skończyć studia medyczne. „Skoro tak lubi grzebać w bebechach – oznajmiła mama całej rodzinie. – To już lepiej w ludziach niech grzebie, bo pożytku z tego więcej.”
Martusia została chirurgiem ku zadowoleniu swoim i obojga rodziców. A tata, który rzadko sprzeciwiał się swojej małżonce, po cichu pozostał wdzięczny jej za stanowczy sprzeciw. Teraz grzebanie pod maską miał wyłącznie dla siebie.

Zuzia nie zadawała pytań. Od najmłodszych lat zwykła siadać po turecku i w milczeniu przyglądać się pracującym hydraulikom, elektrykom czy pracownikom gazowni. Awarii nie brakowało, więc i okazji do podpatrywania czy podsłuchiwania ze strony dziewczynki również. Początkowo Zuzia bacznie patrząca na ręce fachowcom irytowała ich, ale z czasem  już nikt nie zwracał na dziewczynkę uwagi. Tymczasem ona z uwagą przyglądała się nie tylko pracy, ale i narzędziom. Zadziwiające było się, że jeszcze przed poznaniem alfabetu, znała nazwę i przeznaczenie całej zawartości magicznych skrzynek z narzędziami.
Ojciec Zuzi, mało znany, ale ceniony prawnik, nie był typem złotej rączki, ale wręcz fatalnej ręki. Choć nie potrafił niczego w mieszkaniu naprawić, naprawdę się starał, co ostatecznie kończyło się katastrofą i wezwaniem fachowej odsieczy.
Nikt dokładnie nie pamięta, kiedy Zuzia stała się złotą rączką. Nikt nie kojarzy kiedy Zuzia wbiła swój pierwszy gwóźdź w ścianę, naprawiła spłuczkę w toalecie czy cieknący kran. Nagle wyrosła z własną skrzynką narzędziową i przejęła władzę nad awaryjnymi sprzętami domowymi.
W przypadku Zuzy na dalszą edukację miał wpływ ojciec, który nie wyobrażał sobie, aby córka nie poszła w jego ślady. Prawnicze, rzecz jasna. O szkole zawodowej nie chciał nawet słyszeć, a mama, która to usłyszała dostała nerwowego ataku. Wezwany zaprzyjaźniony doktor Bernawski stanowczo zalecił spokój. I ten święty spokój wymusił na Zuzi obecność w liceum przez cztery lata a potem studia na uniwersytecie na kierunku prawo. Tymczasem skrzynka narzędziowa spoczęła w spokoju w mrocznych czeluściach domowej szafy a monopol na naprawy domowe i wszelakie awarie odzyskali zawodowcy.

W tym samym liceum znalazła się jeszcze Izunia, specjalistka od powierzchni gładkich, miłośniczka tynków i murarki. Rodzice nie przejawiali ani zainteresowania niespodziewaną latoroślą, ani żadnych ambicji co do jej przyszłości. Włóczenie się dziewczynki po okolicznych budowach przyjmowali bez sprzeciwu, zajęci niekończącą się degustacją alkoholi wszelkiego rodzaju. Rozwój budownictwa wielkopłytowego dostarczał Izuni wiele możliwości do obserwacji i nauki. Nie obawiała się pytać i dreptać krok w krok za pracownikami budów. A kiedy place budowlane pustoszały, uwielbiała spacerować samotnie, kreując w wyobraźni nowe domy, wnętrza, układy mieszkań i zupełnie nie zawracając sobie głowy standardami bezpieczeństwa. Z czasem nikt już zwracał uwagi na dziewczynkę, kręcącą się pomiędzy robotnikami. Najmniej kwestią bezpieczeństwa Zuzi przejmowali się rodzice. Babcia Klementyna wkroczyła w życie wnuczki znienacka i w odpowiednim momencie. Wyrwała Zuzię z rodzinnego domu. Wbrew swojej woli a za sprawą autorytatywnej woli babci Klementyny znalazła się w klasie humanistycznej. Jednak starsza pani z wyczuciem i zrozumieniem podeszła do fascynacji swojej wnuczki. Może nie widziała jej z kielnią czy łopatą, ale nie wyrzuciła dziewczyny od placu budowy.
Izunia została architektem.

Monika B. Janowska

Małe przyjemności