Pod wpływem niespodziewanych okoliczności stwierdziłam, że moje książki są literaturą faktu. Wszelkie dość zabawne przygody opisywane przeze mnie w powieściach mają odzwierciedlenie w rzeczywistości, w zdarzeniach, które przytrafiły się mnie bądź moim przyjaciołom czy znajomym. Zanim grzmotnęła mnie ta odkrywcza myśl, to najpierw miałam baaardzo bliskie spotkanie z ziemią. Za sprawą pewnego psiego obszczekiwacza wszystkich okolicznych psów, przejeżdżających karetek, motocykli, rowerzystów i… latających owadów. Pal licho szczekanie! Jakoś się zniesie, ale teraz okazał się psim przestępcą, złoczyńcą, zamachowcem na ludzkie życie. Mowa o moim Piątku.
Otóż wczoraj wybrałam się późnym popołudniem na spacer z moim kundlem. Spokojnie, bez pospiechu w sukience, na koturnach. No i nagle ta psia „kanalia” zobaczyła z daleka psa. Jak nie szarpnie smyczy, jak nie zacznie ujadać na nieznanego wroga ledwie widocznego, ale już wyczuwalnego. Normalnie dałabym sobie radę z utrzymaniem Piątka, bo nie jest to dog, doberman czy rottweiler, tylko kundlowaty mikrus. Jednak podłoże przemówiło na moją niekorzyść. Gdyby ktoś zobaczył legnickie chodniki, to wiedziałby, że ono zawsze przemawia na niekorzyść przechodnia. No i tym razem nie milczało. Stopa mi się wykręciła na nierówności, pies szarpnął i straciłam równowagę. Upadłam na kolano, potem drugie, jak w zwolnionym tempie, ale Piątek nie odpuszczał i pociągnął mnie na łokieć. Dalej już zadziałała grawitacja, w tym miejscu chyba szczególnie silna, i zaryłam ustami w ziemię. Wgryzłam się zębami w resztki trawnika niczym głodna dżdżownica.
No i w tym momencie mój upadek zauważył idący przede mną syn.
- Mamo, co ty robisz?! – wydał oburzony okrzyk.
Całkiem słusznie oburzony, bowiem w pozycji klęczącej leżałam z nosem w ziemi, wypinając wszystkim przechodzącym po drugiej stronie ulicy nieosłonięte sukienką nagie uda i majtki. Wierzcie mi, że gdybym siebie zobaczyła z boku, to na pewno posikałabym się ze śmiechu. Jednak w owym momencie do śmiechu mi nie było.
Nie czułam nic poza ziemią w ustach. Z trudem się dźwigałam do pionu, przerażona wizją zastawiania mieszkania, by uzupełnić braki w uzębieniu. Wiadomo jaki to wydatek! Ręce miałam zbyt zdrętwiałe, by cokolwiek wymacać, więc ze łzami w oczach spytałam syna:
- Czy ja mam zęby?
- Mamo, masz, ale całe czarne od ziemi.
Uff!
Psi przestępca nie okazywał ani skruchy ani zainteresowania, zajęty wypatrywaniem kolejnego wroga, którego musi obszczekać. W domowym lustrze zobaczyłam coś, co tylko po czole, włosach (mocno w nieładzie) i oczach przypominało mnie. Reszta… cóż. Przemyłam, oczyściłam, zdezynfekowałam, przyłożyłam lód.
A nad ranem...
Mój przerażony wzrok z lusterka przerzuciłam na drania, któremu zawdzięczałam swój wygląd ofiary garażowego wstrzykiwania sobie botoksu albo zderzenia z ciężarówką. Rozważam różne opcje krwawej zemsty, nawet te stereotypowe, by zaprowadzić go do chińskiej restauracji. Oby mi szybciej przeszła złość niż opuchlizna wargi, bo marny jego los.
Monika B. Janowska