niedziela, 22 listopada 2020

Tydzień z Vincentem

   

    Niesamowita opowieść, w którą się bez pamięci wciągnęłam. Szczególnie, że o moim ukochanym malarzu van Goghu. „Pasja życia” to zbeletryzowana biografia holenderskiego malarza napisana przez Irvinga Stone’a. W wersji audio to 16 godzin słuchania! Na początku wątpiłam czy wytrwam. Zważywszy, że zawsze słucham audiobooków, gdy robię coś w kuchni, trochę się zasiedziałam w tym mało przeze mnie lubianym miejscu. Ale potem brałam powieść już wszędzie, zafascynowana i zasłuchana. 
     I tak ani się obejrzałam Vincent porwał mnie w swój szalony, ale i ponury, smutny i tragiczny świat. Niespodziewanie płynnie przeniosłam się w dziewiętnasty wiek i na początek w czas pracy van Gogha w Anglii. Potem w czas pracy jako kaznodzieja w górniczej osadzie, pośród biedaków, którym oddawał całe swoje zarobki i pieniądze od rodziny. Opowieść toczy się gładko. Płynę, choć treść pokrywa górniczy pył. Tak sugestywna to treść, że czułam, jak moja twarz, ręce i postać pokrywa się tym wszechobecnym górniczym pyłem i tylko brakowało, abym zaczęła kaszleć od wciągania go w płuca. 
     A potem odkrycie swojej pasji malowania. Brzmi dziwnie, ale słucham, jak uwiecznia w rysunku swoich biednych przyjaciół. Niepewne, nieśmiałe próby bez sukcesów u sprzedawców dzieł sztuki, którzy do końca życia malarza nie docenią nawet jego późniejszych dzieł. Dalej pobyt w Paryżu pośród impresjonistów, przyjaźń z Gauguinem, pobyt w szpitalu dla obłąkanych… 
    Tak pełne przygód i emocji to życie, że zaczyna mi brakować jeszcze kilku godzin, z setki stron, które mogłyby przedłużyć obcowanie z życiem Vincenta van Gogha. Ileż tu intensywnego i bolesnego doświadczania życia, pasm porażek, poniżeń, niedoceniania, poczucia straconego czasu, obłędu, fatalnych miłości, intensywnego malowania i przede wszystkim wrażliwego na biedę i krzywdę ludzką serca? No i towarzysząca od pierwszych kart powieści aż po ostatnie zdanie, aż po śmierć Vincenta i Theo niesamowita i trwała miłość braterska. 
     Oczywiście, powieść się skończyła, życie malarza również, obrazy osiągają niebotyczne ceny na aukcjach. Myślę, że gdyby pieniądze trafiły do Vincenta, swoim zwyczajem rozdałby najuboższym i dalej malował głodny i zziębnięty. A tymczasem patrzę, lekko pochlipując na posiadane reprodukcje „Pokoju artysty”, „Słoneczników”, „Gwiaździstej nocy”, „Nocnej kawiarni” i kolejny raz obiecuję sobie, że zobaczę oryginały w muzeum w Amsterdamie. Taaaa. 
 
Monika B. Janowska

poniedziałek, 9 listopada 2020

Atak we mgle

 

fot. Monika B. Janowska

     Mrok już władczo panował na legnickich ulicach, gdy od strony huty do miasta podstępnie wdarła się złowroga, gęsta, nieprzenikniona mgła. Sunęła powoli, jednak nie minęła chwila, gdy wypełniła wszystkie ulice, otuliła każdy budynek i samochód i przygasiła delikatnie światła latarni. Ludzie okazali się trudniejsi do pokonania. Umykali pospiesznie, skrywając się w domach czy mieszkaniach, jeśli nawet nieidealnych, to teraz bezpiecznych. Naprędce zamykali okna, zaciągali żaluzje i rolety, jakby mgła planowała zawładnąć ich domowymi przestrzeniami. 

    Sabina Kusek, trzydziestoletnia kasjerka jednego z pobliskich dyskontów właśnie wyszła z pracy po skończonej zmianie. Rozpamiętując wyjątkowo ciężki dzień, pełen pretensji klientów, pomyłek obsługi, kilku dostaw czy zawieszania się systemu, ruszyła na przystanek autobusowy. Pochłonięta myślami weszła w mrok jesiennego wieczoru. Odgłos jej obcasów uderzających miarowo po kocich łbach, rozchodził się echem po szerokiej, pustej ulicy. Dopiero w połowie drogi Sabina zorientowała się, że wokół panuje bezruch i cisza. Dziwne, pomyślała, lecz szła dalej. Jeszcze kilkanaście metrów i wyjdzie na zawsze ruchliwą Złotoryjską, więc nie ma co się bać. Pocieszała samą siebie, choć dziwny dreszcz przebiegł po jej umęczonych pracą plecach. Skręciła w ciemną, boczną uliczkę, gdzie ewidentnie poskąpiono latarni. Na końcu znajdowała się Złotoryjska z przystankiem, do którego zmierzała Sabina. Jeszcze tylko mroczna i nieciekawa czeluść z wyszczerzonymi niczym zaniedbane zęby garażami i pusty nieoświetlony plac po zburzonej kamienicy. 

    I wtedy nagle pojawiła się mgła. Zaatakowała znienacka. Zagarnęła przestrzeń i oddzieliła Sabinę od wszystkiego wokół. Kobieta znalazłszy się jakby w zawieszeniu, zatrzymała się gwałtownie i z przestrachem. Nawet nie wiedziała gdzie teraz jest, choć kilka sekund wcześniej było to takie oczywiste. No i zawieszona w tej mlecznej gęstwinie usłyszała ciężkie pospieszne kroki. Serce do tej pory szaleńczo kołaczące w piersi, zamarło. Ktoś się zbliżał. Ktoś wielki, ciężki i zdecydowany a dodatkowo w wyobraźni Sabiny, złowrogi. Chciała krzyknąć, chciała uciec, lecz trzydziestoletnie ciało zaprawione w intensywnych zumbach i ciężkiej pracy, teraz zawiodło. Może i wszystko się wokół i w środku zatrzymało, ale nie myśli w głowie Sabiny. Te nabrały zatrważającego przyspieszenia w kierunku makabry, horroru czy mrocznego thrillera. Oczyma duszy (bo własne w gęstej, nieprzeniknionej również zawiodły) widziała w owych krokach zakapturzonego, olbrzymiego wzrostu mordercę z siekierą w dłoni. Oczywiście, okrwawioną po ostatniej ofierze. Szedł teraz w mroku, skryty we mgle wprost na nią z morderczym uśmieszkiem, by uderzyć śmiertelnie siekierą po raz kolejny. Wbije ostre ostrze w czaszkę, rozłupując ją za pierwszym ciosem. 

     Sabina ostatni raz zadrżała z trwogi, bowiem jej szalone myśli nagle zmieniły kierunek. Nie! Nie będzie taką bezwolną ofiarą! Ileż razy w takich wypadkach, gdy śledziła na ekranie taką sytuację, chciała wykrzyczeć: „Uciekaj!” albo „Atakuj!”. Jakże to?! Ma się stać bezwolną ofiarą?! W dobie pandemii zostać zamordowaną na ulicy?! O nie! 

     Energicznie wyciągnęła z torebki składaną parasolkę i bez analizy ryzyka, odwróciła się i ruszyła żwawo przed siebie z uniesioną nad głową bronią. Nagle przed sobą dostrzegła ciemniejszy kształt. Zamknęła oczy, zacisnęła zęby i opuściła z siłą parasolkę. Trafiła za pierwszym razem, ale dziwna nieruchomość celu wcale jej nie zdziwiła. Wręcz przeciwnie, wyzwoliła w Sabinie większą zaciekłość. Dodała jeszcze głośne okrzyki: 

    - Ty bydlaku! Zwyrodnialcu! Potworze! Morderco! Gwałcicielu! 

    Ostatecznie podsumowała nieludzkim rykiem w przestrzeń: „POLIIIICJAAAA!!!” 

   - A pani, to co ma do tego drzewa? – usłyszała nagle gdzieś za swoimi plecami. 

    Zaskoczona odwróciła się gwałtownie, z zamachem, lecz dwaj policjanci czujnie uchylili się przed ciosem. 

    - No i maseczki się nie ma – dodał z satysfakcją jeden z nich, sięgając po bloczek z mandatami.

    Sabinę opuściły siły, więc opuściła swoją broń. Pędzące w głowie myśli wyhamowały, rzucając tylko na koniec: „dlaczego inne życzenia się tak sprawnie nie spełniają?”

   Monika B. Janowska

Małe przyjemności