niedziela, 26 lipca 2020

Kaszel w dobie pandemii


 „Spotkał katar Katarzynę…” - początek słynnego wiersza Jana Brzechwy, znakomicie pasował do sytuacji, w której znalazła się pewnego słonecznego lipcowego poranka Dobiegniewa Walczak. Aczkolwiek nigdy nie zgodziłaby się ze stwierdzeniem „spotkał”. Dla Dobiegniewy, to zdecydowanie była napaść, brutalny, niespodziewany i brzemienny w skutki atak.
fot. Monika B. Janowska
 Ledwie wyszła z piekarni i energicznym szarpnięciem pozbyła się obowiązkowej maseczki z twarzy, gdy poczuła, że ma zatkany nos. Chwilę później rozpoczęła pełne zaciekłej determinacji poszukiwania w torebce chusteczki higienicznej, bowiem z obu dziurek polała się… Mniejsza o szczegóły. Zanim dotarła do swojej kamienicy, katar rozpanoszył się na dobre, wymuszając głośne kichnięcia jedne po drugim i uniemożliwiając swobodny oddech przez kompletnie zatkany nos.
Wieczorem donośne i częste „apsik” zaniepokoiło małżonka Dobiegniewy, Alfreda, któremu zakłóciło odbiór wiadomości. Spojrzał na żonę z wyrazem twarzy, gdzie złość mieszała się z zainteresowaniem.
- To tylko katar – rzuciła bagatelizująco Dobiegniewa i wydmuchała głośno czerwony nos w kolejną chusteczkę z kolejnej paczki.
Nazajutrz okazało się, że nieznośny katar rozpoczął okupację gardła. Tym razem ciekł w środku. „Apsik” zmieniło się w drapanie, pochrząkiwania i chrypkę, które towarzyszyły Dobiegniewie przez cały dzień. Kiedy zbliżał się czas emitowania wiadomości a dziwne odgłosy wydawane przez małżonkę mogły zagłuszyć dźwięk w telewizorze, ustawiony nawet na najwyższą skalę, Alfred tym razem rzucił spojrzenie pełne gniewu i zniecierpliwienia. Dobiegniewa pochrząkując głośno, odparła zmienionym przez chrypkę głosem, którego nie powstydziliby się wierni amatorzy wysokoprocentowych trunków łączonych z papierosami bez filtra:
- Przejdzie do jutra.
Dla wzmocnienia wypowiedzi machnęła bagatelizująco dłonią.
Cóż, nie przeszło. Nie pomogły tabletki do ssania ani syropy. Chrypka zniknęła, lecz pojawił się gwałtowny, męczący i silny kaszel. Dobiegniewa i Alfred zostali przezeń brutalnie wyrwani ze snu w środku nocy. Ostatecznie poirytowany małżonek zasnął z zatyczkami w uszach, uspokojony kaszlącymi zapewnieniami żony, że się zakrztusiła śliną… Tymczasem Dobiegniewa pełna złych przeczuć zaszyła się w łazience, próbując ze wszystkich sił nie wykaszleć nie tylko płuc, ale i wszystkich organów wewnętrznych.
Atak kaszlu nie zmalał w ciągu dnia, pomimo wlewania w siebie przeróżnych syropów, mikstur i połykania tabletek. Dobiegniewa wiedziała, że wizyta u lekarza jest koniecznością, lecz jak wszyscy wokół żyła w dobie pandemii. Przychodnie może i działały, ale trudno byłoby powiedzieć, że są otwarte dla chorych. Wydawały się twierdzą niemożliwą do zdobycia a próba sforsowania wejścia stopniem trudności równała się wspinaczce zimą na Mount Everest – obojętnie od której ściany góry. Najpierw trzeba było przejść wywiad telefoniczny, a przede wszystkim dodzwonić na podane numery. Dobiegniewa sporo się nasłuchała o problemach związanych z dostaniem się do lekarza a i przy okazji wpadły i zapadły jej w głowie informacje, że ktoś tam się zaraził koronawirusem. A co jeśli i ją, Dobiegniewę Walczak, kobietę w pełni sił, kochającą życie i świat oraz męża, dopadł albo i dopadnie ten straszny wirus?! Wzdrygnęła się i pomiędzy morderczymi kaszlnięciami, odrzuciła taką wersję swojego życia. Gorączki nie miała odkąd w dzieciństwie zapadła na anginę. Węch i smak nadal posiadała… Tylko męczy ją ten straszny kaszel, od którego czuła się już cała obolała, jak po intensywnych ćwiczeniach na siłowni.
Na czas wiadomości w telewizji, Dobiegniewa zamknęła się w kuchni z poduszką, w którą wykaszliwała się niemal co minutę. Próbowała inhalacji. Bez skutku. Od mieszania syropów, mikstur i tabletek dopadły ją problemy gastryczne i noc spędziła w łazience, dusząc się naprzemiennie od kaszlu i od braku powietrza, gdy wciskała twarz w poduszkę.
Tej nocy potworny, niesiony przez otwarte w ciepłą noc okno, kaszel Dobiegniewy Walczak zbudził nie tylko jej małżonka, ale i katował intensywnością oraz hałasem niemal całą dzielnicę. To była najgłośniejsza noc dla sąsiadów, która skalą dźwięków przebiła nawet ostatnią libację alkoholową w mieszkaniu wynajmowanym przez robotników budowlanych, gdzie „Oczy zielone” Zenka Martyniuka serwowano wszystkim wokół w pętli odtwarzania do białego rana.
 - Idź do lekarza! - nad ranem niewyspany Alfred, zrezygnował z wymownych spojrzeń na rzecz werbalnej perswazji.
- Ale… sam wiesz, że teraz… jest to trudne…  - tłumaczyła w przerwach pomiędzy kaszlnięciami, rozzłoszczonemu małżonkowi. – Teraz w dobie pandemii… Najpierw… trzeba się dodzwonić… potem…
Alfred pomimo utrudnionego w ostatnich dniach odbioru wiadomości, jednak je oglądał regularnie i doskonale wiedział, co się wokół dzieje. Zniecierpliwiony powstrzymał stanowczo tłumaczenia swojej małżonki, kładąc palec wskazujący na swoich ustach.
- Możesz nie próbować dostać się do lekarza – rzekł bardzo spokojnie, gdy Dobiegniewa zamilkła. – Ale sąsiedzi i mieszkańcy naszego miasta mogą stracić cierpliwość. I albo jutro nad ranem wpadnie nam do mieszkania sanepid wsparty grupą antyterrorystyczną albo mieszkańcy zrzucą się na snajpera, który cię odstrzeli, gdy podejdziesz do okna. Wybór należy do ciebie.
Alfred demonstracyjnie opuścił mieszkanie a Dobiegniewę dopadła pełna wizualizacja wypowiedzianych przez małżonka słów. Szarpana przez złowrogi kaszel, podjęła natychmiastową decyzję sforsowania drzwi przychodni jeszcze przed godziną rozpoczęcia pracy, nawet gdyby musiała użyć tarana czy gróźb karalnych!

Monika B. Janowska






czwartek, 2 lipca 2020

Krótki żywot mojej maszyny


Spojrzałam na mój ostatni post. Od razu rzuciło mi się w oczy zdjęcie mojej maszyny do pisania i skoro pojawiła się już na wielu zdjęciach, wykorzystanych przeze mnie, należy ją opisać.
Otóż…
fot. Monika B. Janowska
 Sama maszyna do pisania fascynowała mnie od dziecka. Już znacie moją historię, jak w wieku dziesięciu lat rozpoczęłam „karierę” pisarską, napisałam kilka bajek, samodzielnie ilustrowałam i obłożyłam jednakowym niebieskim papierem. Jednak pisanie na maszynie to było... WOW! W domu nie mieliśmy takiego cuda, więc pierwszy raz zobaczyłam je u mamy w biurze. Wielka maszyna zajmująca pół biurka, przyciągnęła mój wzrok i skradła serce. Akurat jedna z koleżanek mamy waliła zawzięcie w klawisze a ten charakterystyczny dźwięk wypełniał całe biuro. Zafascynowana podeszłam bliżej. Na górze, na białej kartce, wciągniętej wraz atramentową kalką i jeszcze jedną kartką, literki zgodnie ustawiały się obok siebie. Wraz z kolejnymi miarowymi uderzeniami układały się w wyrazy, potem zdania, a kiedy szereg dotarł do końca kartki, kobieta zgrabnym pociągnięciem wihajstra z boku, przenosiła się do początku kartki. Magia! Pewnie stałam z rozdziawioną buzią i oczami wielkimi jak u bohaterów japońskich kreskówek.
Oczywiście, podczas moich wizyt w biurze zawsze musiałam coś tam wystukać na maszynie. Kiedy tylko zwolniło się miejsce, siadałam przed sprzętem, który zasłaniał mi widok na wszystko wokół. Imponujący rozmiar nie zniechęcał mnie. Wręcz przeciwnie, chciałam pisać, pisać i pisać. Jednym palcem, który po kilku uderzeniach już bolał, układałam nieporadne zdania, na początku bez sensu i bez związku. Jednak później jakaś historia kiełkowała w głowie i powoli, powoli rozwijałam myśli sklejałam w zdania, w dialogi.
W biurze kręciło się mnóstwo ludzi. Zawsze ktoś zaglądał na moją kartę i pytał: Co tam piszesz? A ja tych pytań nie znosiłam i nie lubiłam ciekawskich spoglądnięć na zapisaną na kartce treść oraz pospiesznych głupich komentarzy. Cóż, opcja z sam na sam z biurową maszyną do pisania nie wchodziła w rachubę, więc znosiłam wszelkie niedogodności.
Dopiero, w szkole średniej rodzice kupili mi maszynę do pisania. Właśnie tę ze zdjęcia: RAPIDE włoskiej produkcji, ale… z niemiecką klawiaturą. Jakiś znajomy wymienił „umlauty” na polską czcionkę. Teraz mogłam sobie stukać w klawisze i montować swoje historie w wersji, powiedzmy… drukowanej. Co prawda, napisałam kilka opowiadań, ale czasu na sam na sam z maszyną już nie miałam tyle co kiedyś. Tym razem to ona tęskniła za mną i marzyła, abym uderzała w jej klawisze.
A kiedy nastała era komputerów i edytorów tekstów… Sami wiecie. Moja maszyna została spakowana i zapadła się w głąb szafy. Teraz dobrze wychodzi tylko na zdjęciach.

Monika B. Janowska

Małe przyjemności