„Spotkał katar Katarzynę…” -
początek słynnego wiersza Jana Brzechwy, znakomicie pasował do sytuacji, w
której znalazła się pewnego słonecznego lipcowego poranka Dobiegniewa Walczak. Aczkolwiek
nigdy nie zgodziłaby się ze stwierdzeniem „spotkał”. Dla Dobiegniewy, to
zdecydowanie była napaść, brutalny, niespodziewany i brzemienny w skutki atak.
![]() |
fot. Monika B. Janowska |
Ledwie wyszła z piekarni i energicznym
szarpnięciem pozbyła się obowiązkowej maseczki z twarzy, gdy poczuła, że ma zatkany
nos. Chwilę później rozpoczęła pełne zaciekłej determinacji poszukiwania w
torebce chusteczki higienicznej, bowiem z obu dziurek polała się… Mniejsza o
szczegóły. Zanim dotarła do swojej kamienicy, katar rozpanoszył się
na dobre, wymuszając głośne kichnięcia jedne po drugim i uniemożliwiając
swobodny oddech przez kompletnie zatkany nos.
Wieczorem donośne i częste „apsik”
zaniepokoiło małżonka Dobiegniewy, Alfreda, któremu zakłóciło odbiór
wiadomości. Spojrzał na żonę z wyrazem twarzy, gdzie złość mieszała się z
zainteresowaniem.
- To tylko katar – rzuciła
bagatelizująco Dobiegniewa i wydmuchała głośno czerwony nos w kolejną
chusteczkę z kolejnej paczki.
Nazajutrz okazało się, że nieznośny
katar rozpoczął okupację gardła. Tym razem ciekł w środku. „Apsik” zmieniło się
w drapanie, pochrząkiwania i chrypkę, które towarzyszyły Dobiegniewie przez
cały dzień. Kiedy zbliżał się czas emitowania wiadomości a dziwne odgłosy
wydawane przez małżonkę mogły zagłuszyć dźwięk w telewizorze, ustawiony nawet
na najwyższą skalę, Alfred tym razem rzucił spojrzenie pełne gniewu i
zniecierpliwienia. Dobiegniewa pochrząkując głośno, odparła zmienionym przez
chrypkę głosem, którego nie powstydziliby się wierni amatorzy
wysokoprocentowych trunków łączonych z papierosami bez filtra:
- Przejdzie do jutra.
Dla wzmocnienia wypowiedzi machnęła
bagatelizująco dłonią.
Cóż, nie przeszło. Nie pomogły
tabletki do ssania ani syropy. Chrypka zniknęła, lecz pojawił się gwałtowny,
męczący i silny kaszel. Dobiegniewa i Alfred zostali przezeń brutalnie wyrwani
ze snu w środku nocy. Ostatecznie poirytowany małżonek zasnął z zatyczkami w
uszach, uspokojony kaszlącymi zapewnieniami żony, że się zakrztusiła śliną…
Tymczasem Dobiegniewa pełna złych przeczuć zaszyła się w łazience, próbując ze
wszystkich sił nie wykaszleć nie tylko płuc, ale i wszystkich organów
wewnętrznych.
Atak kaszlu nie zmalał w ciągu
dnia, pomimo wlewania w siebie przeróżnych syropów, mikstur i połykania
tabletek. Dobiegniewa wiedziała, że wizyta u lekarza jest koniecznością, lecz
jak wszyscy wokół żyła w dobie pandemii. Przychodnie może i działały, ale
trudno byłoby powiedzieć, że są otwarte dla chorych. Wydawały się twierdzą
niemożliwą do zdobycia a próba sforsowania wejścia stopniem trudności równała
się wspinaczce zimą na Mount Everest – obojętnie od której ściany góry. Najpierw
trzeba było przejść wywiad telefoniczny, a przede wszystkim dodzwonić na podane
numery. Dobiegniewa sporo się nasłuchała o problemach związanych z dostaniem
się do lekarza a i przy okazji wpadły i zapadły jej w głowie informacje, że
ktoś tam się zaraził koronawirusem. A co jeśli i ją, Dobiegniewę Walczak,
kobietę w pełni sił, kochającą życie i świat oraz męża, dopadł albo i dopadnie
ten straszny wirus?! Wzdrygnęła się i pomiędzy morderczymi kaszlnięciami,
odrzuciła taką wersję swojego życia. Gorączki nie miała odkąd w dzieciństwie
zapadła na anginę. Węch i smak nadal posiadała… Tylko męczy ją ten straszny
kaszel, od którego czuła się już cała obolała, jak po intensywnych ćwiczeniach
na siłowni.
Na czas wiadomości w telewizji,
Dobiegniewa zamknęła się w kuchni z poduszką, w którą wykaszliwała się niemal
co minutę. Próbowała inhalacji. Bez skutku. Od mieszania syropów, mikstur i
tabletek dopadły ją problemy gastryczne i noc spędziła w łazience, dusząc się
naprzemiennie od kaszlu i od braku powietrza, gdy wciskała twarz w poduszkę.
Tej nocy potworny, niesiony przez
otwarte w ciepłą noc okno, kaszel Dobiegniewy Walczak zbudził nie tylko jej
małżonka, ale i katował intensywnością oraz hałasem niemal całą dzielnicę. To
była najgłośniejsza noc dla sąsiadów, która skalą dźwięków przebiła nawet
ostatnią libację alkoholową w mieszkaniu wynajmowanym przez robotników
budowlanych, gdzie „Oczy zielone” Zenka Martyniuka serwowano wszystkim wokół w
pętli odtwarzania do białego rana.
- Idź do lekarza! - nad ranem niewyspany
Alfred, zrezygnował z wymownych spojrzeń na rzecz werbalnej perswazji.
- Ale… sam wiesz, że teraz… jest to
trudne… - tłumaczyła w przerwach
pomiędzy kaszlnięciami, rozzłoszczonemu małżonkowi. – Teraz w dobie pandemii…
Najpierw… trzeba się dodzwonić… potem…
Alfred pomimo utrudnionego w
ostatnich dniach odbioru wiadomości, jednak je oglądał regularnie i doskonale
wiedział, co się wokół dzieje. Zniecierpliwiony powstrzymał stanowczo
tłumaczenia swojej małżonki, kładąc palec wskazujący na swoich ustach.
- Możesz nie próbować dostać się do
lekarza – rzekł bardzo spokojnie, gdy Dobiegniewa zamilkła. – Ale sąsiedzi i
mieszkańcy naszego miasta mogą stracić cierpliwość. I albo jutro nad ranem
wpadnie nam do mieszkania sanepid wsparty grupą antyterrorystyczną albo
mieszkańcy zrzucą się na snajpera, który cię odstrzeli, gdy podejdziesz do
okna. Wybór należy do ciebie.
Alfred demonstracyjnie opuścił
mieszkanie a Dobiegniewę dopadła pełna wizualizacja wypowiedzianych przez
małżonka słów. Szarpana przez złowrogi kaszel, podjęła natychmiastową decyzję
sforsowania drzwi przychodni jeszcze przed godziną rozpoczęcia pracy, nawet
gdyby musiała użyć tarana czy gróźb karalnych!
Monika B. Janowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz