Wreszcie dźwignęłam się z łóżka, bo o kontynuacji leżenia w błogim nic nierobieniu mowy już być nie mogło. Już zamykając szczelnie drzwi sypialni, pomyślałam o projektancie bloku, który ma szczęście, że pozostał nieznany, bo…
Na szczęście w kuchni połączonej z salonem panowała błoga cisza. Włączyłam ekspress do kawy i niczym wyzwolona kobieta z amerykańskich filmów o wyzwolonych kobietach rozpoczęłam dzień od kawy, gimnastyki i zdrowego śniadania. Pierwsze dwa punkty planu poszły gładko, szczególnie, że gimnastykę pominęłam. Ale gdy tylko wsypałam do miski płatki śniadaniowe z suszonymi owocami i wszelkiego rodzaju zdrowymi dodatkami, napęczniałe od błonnika, witamin i wartości odżywczych, czar prysł. Otworzyłam jogurt, ale już go nie dodałam do płatków. Obrzuciłam go jedynie takim spojrzeniem jakby przemówił do mnie ostrym tonem i mnie obraził.
- Boże! – jęknęłam w nadziei, że któryś tak po sąsiedzku mnie wysłucha. – Daj mi siłę, abym to zdrowe żarcie przetrwała, pokochała i żarła z namiętnością.
Daremnie. Kolejne spojrzenia na moje śniadanie i wiedziałam, że nawet gdybym wzywała Peruna, Buddę czy innych, to nie przekonają mnie do zjedzenia nawet łyżki tego, co świat zachwala jako zdrowy, poranny posiłek.
I wówczas przypomniałam sobie, że w „Barze u Zochy” na skraju miejskiego targowiska, w chylącej się ku ziemi blaszanej budzie, serwują golonkę w piwie z zasmażaną kapustą.
- Bożeeee! – znów jęknęłam przeciągle, ale z zachwytem czując już niemal kuszący zapach świńskiego pieczonego zadka.
I to jest życie!
Nachalnie brzydka, stara, zdezelowana buda, w której mieścił się „Bar u Zochy”, zawsze oblepiony śmieciami z targowiska, wypełniony ludźmi, których stać jedynie na skromny, tani, ale a to siermiężny, ciężki i ociekający boskim tłuszczem posiłek… Nagle ten przybytek kulinarnego szczęścia wydał mi się rajem, do którego zgodnie nawołują wyznawcy wszystkich religii, miejscem magicznym, dający szczęście maluczkim, ukojenie i przyjemność. I nagle zapragnęłam tej cholernie tłustej golonki niczym świętego Gralla albo lampy Alladyna czy innych marzeń. Błyskawicznie zerwałam się od stołu skalanego miseczką zdrowych fit-płatków z odpowiednią ilością błonnika i substancji odżywczych i ruszyłam pospiesznie do drzwi. A potem biegiem po schodach, wypadłam z klatki schodowej i niemal galopem dotarłam na targowisko. Brutalnie przeciskałam się przez tłu kupujący warzywa i owoce, gotowa siać mord i zniszczenie byle tylko jak najszybciej wbić zęby w pieczyste i zanurzyć się w cieple świńskiej golonki. Dyszałam, sapałam, rzucałam złowrogie spojrzenia i siarczyste przekleństwo każdemu, kto stanął mi na drodze.
Golonko, golonko ty moja! Ty jesteś jak zdrowie!!! – recytowałam w myślach, przerabiając z klasyków.
Im bliżej baru nie bawiłam się już w uprzejmości. Starszy pan wybrzydzający przy ziemniakach został brutalnie pchnięty na stoisko. Kobieta z jajami w ostatniej chwili złapała wytłaczankę a pani z pieskiem pocieszała swojego kopniętego w zadek pudla.
A ja już widziałam
coraz bliżej
budę starej Zochy, która prowadziła swój bar od czasów
prehistorycznych. Już wdychałam zapach duszonej w piwie golonki a na
podniebieniu czułam smaki godne największych kuchni świata… Już chwyciłam za
klamkę i… wówczas zobaczyłam kartkę z napisem:
„RĘMONT”
Daremnie łomotałam do drzwi, kopałam blaszaną budę, szarpałam zębami kartkę! Rozpacz rozdzierała mi serce i trzewia! Wyłam, przeklinałam i nie pamiętam już co jeszcze. Dopiero interwencja policji pozbawiła mnie ostatnich złudzeń na zdrowy posiłek i małą przyjemność.
Monika B. Janowska