Dyscyplina: podnoszenie ciężarów
Sześć miesięcy.
Sześć paskudnie długich miesięcy wiosenno-letnich brałam aktywny udział w
najcięższej dyscyplinie sportowej – podnoszeniu ciężarów. Jedno spojrzenie na
moją nikczemną postać kobiecą i wiadomo, że nie kwalifikuję się na dobrego,
rokującego zwycięstwo zawodnika. Cóż, a jednak podnosiłam ciężary i dałam
radę. Odnosiłam tylko zwycięstwa, aż
wreszcie przyszedł czas na zakończenie tej krótkiej sportowej kariery.
Wcześniej nie było żadnych
treningów, trenerów, ani specjalnych diet. Nawet błyski fleszy natrętnych
podobno paparazzich nie oślepiały mnie, gdy robiłam zawrotną karierę siłaczki. Waga
zawodnika, czyli moja, to coś pośredniego pomiędzy wagą muszą a kogucią. Cel:
szczęśliwe pokonanie własnej słabości bez uszczerbku na podnoszonym ciężarze.
Aby zawodnikowi nie
było lekko, łatwo i prosto uprawiać tak męską dyscyplinę sportu, przestrzeń
została zmieniona. Zamiast płaskiego podium gdzieś w sali gimnastycznej lub
hali sportowej podstawiono długie, cholernie wysokie i strome… schody. I to
jeszcze osiemdziesiąt osiem stopni w przedwojennej kamienicy!
Zatem mamy zawodnika,
mamy przestrzeń, najwyższy czas na charakterystykę ciężaru. Przede wszystkim
nie jest to byle co. W żadnym miejscu nie przypomina tradycyjnych ciężarów
tudzież tzw. sztang. Ciężar jest po pierwsze niezwykle cenny. Po drugie
bardzo złożony, delikatny, wrażliwy, acz bywa też hałaśliwy. Po trzecie masywny, o niewygodnych
do utrzymania kształtach. Po czwarte ciężar z każdym tygodniem przybiera na
wadze.
Gong! Czas wyjść zza
kulis. Ruszam śmiało bez uprzedniej rozgrzewki, bez życzliwego poklepywania
trenera i zapewnień, że wszystko będzie w porządku. Biorę jedynie głębszy
oddech. Otwieram drzwi i lekko wypycham na klatkę schodową wózek ze śpiącym
niemowlakiem. Czas spaceru na świeżym powietrzu, to naprawdę wielkie wyzwanie.
Przede mną osiemdziesiąt osiem schodów w dół. Chwila wahania czy prawe czy lewe
biodro. Prawe. Przerzucam wózek ze swoim synkiem i ruszam z lewą dłonią na
poręczy.
Ta dyscyplina sportu nie
zostanie nagrodzona żadnym medalem, bo nie o kawałek szlachetnego metalu na
szyi tutaj się rozchodzi! Zwycięstwem jest szczęśliwe dotarcie na parter i co
najmniej dwugodzinny spacer dla podratowania znękanych wysiłkiem mięśni matki.
Jest jeszcze krzepiąca perspektywa, że jeszcze parę miesięcy i dziecko przesiądzie się na
lżejszą spacerówkę, tudzież na własne nogi.
Monika B. Janowska
![]() |
fot. Monika B. Janowska |
Dzień dobry pani Moniko.. To myślę wielka rola - być matką.. Coś na miarę zdobytego dyplomu uniwersytetu, a na pewno więcej.. Zawsze lubię pani styl i barwę opowieści.. przyjemnie się to czyta.. zapraszam na mój bloog: /jurekpiotrowski.blogspot.com/.. pozdrawiam i kłaniam się..
OdpowiedzUsuńDzień dobry, Jurku na Twoje życzliwe słowa zawsze mogę liczyć. Jesteś niezawodny. Ja również lubię Twój styl. Odwiedzę i pozdrawiam
OdpowiedzUsuń