wtorek, 10 grudnia 2019

Prawdziwi dziadkowie kontra wirtualne poprawki


Od jakiegoś czasu, gdy bywam na FB i Instagramie, wpadają mi w oczy często niechciane zdjęcia czy informacje. Nie ukrywam, że nie jestem odporna na kuszenie i wciągam się od strony do strony, od linku do linku, postu czy jeszcze innych egzotycznych dla mnie nazw, aż poczuję taki przesyt, że przestaję. Ostatnio ignoruję, nie obserwuję, nie oglądam, nie zaglądam i naprawdę nie czuję się z tym źle. Wręcz przeciwnie, doceniam czas, którego już nie marnuję.

fot. Monika B. Janowska
Jednak chciałam się podzielić refleksją, jaka mi się nasunęła podczas przeglądania nieskończonej liczby upiększonych zdjęć. Zapewne nie będę odkrywcza i oryginalna, ale mimo to, muszę o tym napisać. Wstrząsnęło mną to udawanie przed światem, przed samym sobą, że jest się cudownym, niezwykłym, niesamowicie pięknym nawet, gdy młodość w PESELu dawno minęła. Udawanie, że jest się majętnym, że jest się wartym niepohamowanego pragnienia, posiadania. Udawanie interesującego hobby, posiadania ważnych przyjaciół, nowego samochodu i tak dalej w podobny deseń…

 I wiecie o czym pomyślałam? Owszem, że świat zwariował, ale to już oklepane stwierdzenie i nikim nie wstrząsa. Pomyślałam o moich dziadkach. Zarówno od strony mamy jak i od strony taty.
Wyobraziłam sobie ten moment, gdy się poznali bez FB, Insta czy portali randkowych. Oczywiście, część słyszałam z rodzinnych opowieści, ale podkolorowałam te historie własną wyobraźnią.
Oto dziadek Julian, dwudziestoośmioletni robotnik przymusowy z obowiązkową literką „P” na starej, łatanej i za dużej marynarce, młodzieniec z centralnej Polski poprawiający nerwowo zaczesaną do tyłu długą grzywkę. Powinna się trzymać przeciągnięta czymś co w warunkach obozowych udaje brylantynę, ale wciąż wymykają się pojedyncze kosmyki i pchają się w zielone oczy Juliana, które patrzą z zachwytem na pewną drobną, ale energiczną dziewczynę. On już wie, że ma na imię Helena, ale wołają na nią Wandzia i że pochodzi z Wołynia, który owszem był przed wojną w granicach Polski, ale dziewczyna na swoich ubraniach ma literę „S”. Nie jest Rosjanką, nawet nie zaciąga po kresowemu, ale nieustannie powtarza, że musi wrócić do domu, do mamy. Julian to rozumie, jak wszyscy, którzy przeżyli wojnę. Każdy chce stąd odejść, każdy chce wrócić do domu i odnaleźć bliskich, zagubionych przez ten długi czas wojenny. Julian również nie zna losu swoich najbliższych, gubi się w sprzecznych informacjach na temat Polski, myśli o wyjeździe do Szwecji, lecz jedno wie na pewno - nie może stracić tej dziewczyny.
I oto dziadek Józef stojący na stacji w Kielcach. Dwudziestotrzyletni młodzieniec, który spędził wojnę na partyzanckiej doli, ukrywał się, walczył. Nieustannie w ruchu nawet, gdy wojna się skończyła. Właśnie wrócił z Ziem Odzyskanych, gdzie przejął poniemieckie gospodarstwo w jakiejś Lignicy. Niemiec jeszcze został, aby godnie się pożegnać i aby wszystko przekazać. Józiu z trudem akceptuje fakt, że będzie musiał osiąść w jednym miejscu. Dotychczas nieustannie był w drodze, bo z powodzeniem handlował końmi po zachodniej stronie nowej Polski, teraz rodzina wymusiła na nim ustatkowanie się. Podobał się kobietom, zwłaszcza takim, które wyczuły zasobny portfel, ale i tutaj zadecydowała rodzina. Wybrano mu Hankę, drobną brunetkę z niebieskimi oczami, ukrytymi pod nieustannie opuszczonymi powiekami. Pochodziła z biednej i licznej rodziny w sąsiedniej wiosce, właśnie skończyła dwadzieścia lat i nie miała widoków na lepszą partię. Teraz stoją oboje na stacji w Kielcach, po skromnym, pospiesznym ślubie i czekają na pociąg na swoje poniemieckie gospodarstwo. Hania nie ma nic. Nawet walizki ani prowiantu na drogę, o posagu nikt nawet nie marzył, ale żeby nic. Józef patrzy z czułością na drobną dziewczynę w matczynej, nieładnej chustce na głowie, zniszczonych pantoflach o przetartych obcasach, zasłaniającej usta i spuszczającej oczy, myśląc o tym, że teraz już na zawsze będą tak podróżowali razem przez życie, aż do śmierci.
I cała czwórka przeżyła razem długie lata małżeństwa, niezależnie od tego kto i jak o nich myślał. Słowo „rozwód” nigdy nie zabrzmiało między nimi a nawet jeśli, to brzmiało jak najgorsze przekleństwo, jak porażka, jak coś obcego i obrzydliwego, co im się nigdy nie przydarzyło. I nikt tutaj sobie niczego na FB czy Insta nie poprawiał, nie powiększał, nie kreował. Po prostu było piękniej bez aplikacji, programów czy portali i nawet w starej matczynej chustce na głowie, zniszczonych butach, w za dużym żakiecie i połatanej marynarce. Dzisiaj tylko szaleniec i towarzyski albo medialny samobójca zdobyłby się na takie kreacje. Ja również nie zaryzykuję, ale jedno warto na pewno – nie dać się wciągnąć, tylko wyjść do drugiego człowieka i zobaczyć go naprawdę.

Monika B. Janowska

2 komentarze:

  1. Być sobą - to moja konkluzja. Można się nie przejmować, tym co robią, co mówią - tak długo jak jest się sobą. Można odmówić sobie słusznośc, zwłaszcza gdy ma się ją za sobą. Dlatego też bardziej cenię muzyków od aktorów. Aktorzy muszą dużo udawać. Jestem prostoduszny - więcej niż naiwny, ale umiem liczyć dlatego nigdy nie będę poetą. Jestem świadomy swoich ograniczeń, ale wiem, że pokora ma najtwardszą skórę.
    Ładnie pani maluje przeszłość, pamięta pani o korzeniach to bardzo ważne.
    Kłaniam się Ikonie legnickiej literatury..

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję i również pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Małe przyjemności