Wszystko zaczęło się od
prezentu pod choinkę. Zmarznięty nieludzko tata przyniósł szary pakunek, który
mama daremnie próbowała ukryć przed okiem trzyletniej Martusi.
![]() |
fot. Monika B. Janowska |
Oboje rodzice
spoglądali na siebie z odmiennymi minami. Ojciec z błagalną pod tytułem: „Dajmy
jej teraz” a mama z wyraźnie niezadowoloną: „Jak mogłeś być taki głupi”. Dziewczynka
nie ustępowała i teraz na przemian szarpała oboje rodziców. Zwycięstwo odniósł
tata. Podniecenie córeczki, gdy rozrywała szary papier udzieliło się również
mamie, która przecież nie miała pojęcia jaki prezent dostarczył tak nietajemniczo
jej mąż. Z szarego papieru wyłonił się wreszcie milicyjny radiowóz połączony
kabelkiem z pudełkiem z niewielką kierownicą. Martusia wydała z siebie głośny
okrzyk zachwytu. W samą porę, bo mama miała wydać okrzyk oburzenia i rozpocząć
typowe zmywanie głowy swojemu mężowi.
Cała Wigilia minęła
Martusi na zabawie samochodzikiem. Zresztą nie tylko jej, bo i tata koniecznie
musiał pokręcić miniaturową kierownicą, by milicja błyskając „kogutem”, ruszyła
do akcji pomiędzy nogami krzeseł, domownikami, szafą a choinką. Zachwycona
Martusia nie potrafiła rozstać się ze swoją zabawką nawet w nocy i wreszcie
zasnęła, trzymając kurczowo przyciśnięty do siebie samochodzik.
Tamten radiowóz
milicyjny pozostał jedynie wspomnieniem, rodzinną anegdotą, lecz ta plastikowa
zabawka rozpaliła w dziewczynce zainteresowanie samochodami. Zapał do
motoryzacji nie malał z wiekiem. Wręcz przeciwnie.
Martusia zadręczała
ojca pytaniami, gdy pochylony nad maskami kolejnych rodzinnych maluchów, fiatów
czy polonezów, próbował samodzielnie naprawiać usterki. Najczęściej takie
tatkowe akcje kończyły się wizytą u mechanika pana Władka. Dziewczynka nie
mogła odpuścić takiej wyprawy.
Pan Władek, rodzinny
mechanik, oprócz niewątpliwego talentu do reanimacji każdego silnika, posiadał
nieprzebrane pokłady cierpliwości i odpowiadał na każde pytanie dociekliwej
Martusi. Dziewczyna z niespotykaną ciekawością pochylała się nad silnikiem,
słuchała z zapartym tchem, gdy opowiadał o każdej części i bez obrzydzenia
wchodziła do kanału, aby podejrzeć auto od spodu. Nadmiar usterek w rodzinnych
autach i częste wizyty u pana Władka sprawiły, że Martusia zaczęła sobie
sprawnie radzić nie tylko ze skrzynką z narzędziami. Teraz to ona zajęła
miejsce taty pod maskami samochodów. Oczywiście, z lepszym wynikiem końcowym i
pan Władek zyskał nieco spokoju.
Niestety, marzenia o
samochodowej szkole stanowczo ucięła mama. Co prawda przez lata doszła do
perfekcji w doprowadzaniu rąk swojej córki do idealnej czystości po smarach i
innych warsztatowych substancjach, ale nie wyobrażała sobie, że tak dotrwa do
kresu swoich dni. Nie spodziewała się, że w szkole zdominowanej przez chłopców,
z rozbuchanym testosteronem, Martusia osiągnie coś więcej niż niechcianą ciążę.
Gotowa była dać się poćwiartować, rozwlec końmi czy nawet spalić na stosie, by
postawić na swoim.
Dlatego Martusia swoją
miłość do mechaniki samochodowej musiała zepchnąć na dalszy plan, jako
nieszkodliwe hobby i za namową matki uczęszczała do liceum, by w dalszej przyszłości skończyć studia medyczne. „Skoro tak lubi
grzebać w bebechach – oznajmiła mama całej rodzinie. – To już lepiej w ludziach
niech grzebie, bo pożytku z tego więcej.”
Martusia została
chirurgiem ku zadowoleniu swoim i obojga rodziców. A tata, który rzadko
sprzeciwiał się swojej małżonce, po cichu pozostał wdzięczny jej za stanowczy sprzeciw.
Teraz grzebanie pod maską miał wyłącznie dla siebie.
Zuzia nie zadawała
pytań. Od najmłodszych lat zwykła siadać po turecku i w milczeniu przyglądać
się pracującym hydraulikom, elektrykom czy pracownikom gazowni. Awarii nie
brakowało, więc i okazji do podpatrywania czy podsłuchiwania ze strony
dziewczynki również. Początkowo Zuzia bacznie patrząca na ręce fachowcom
irytowała ich, ale z czasem już nikt nie
zwracał na dziewczynkę uwagi. Tymczasem ona z uwagą przyglądała się nie tylko
pracy, ale i narzędziom. Zadziwiające było się, że jeszcze przed poznaniem
alfabetu, znała nazwę i przeznaczenie całej zawartości magicznych skrzynek z
narzędziami.
Ojciec Zuzi, mało
znany, ale ceniony prawnik, nie był typem złotej rączki, ale wręcz fatalnej
ręki. Choć nie potrafił niczego w mieszkaniu naprawić, naprawdę się starał, co
ostatecznie kończyło się katastrofą i wezwaniem fachowej odsieczy.
Nikt dokładnie nie
pamięta, kiedy Zuzia stała się złotą rączką. Nikt nie kojarzy kiedy Zuzia wbiła
swój pierwszy gwóźdź w ścianę, naprawiła spłuczkę w toalecie czy cieknący kran.
Nagle wyrosła z własną skrzynką narzędziową i przejęła władzę nad awaryjnymi
sprzętami domowymi.
W przypadku Zuzy na
dalszą edukację miał wpływ ojciec, który nie wyobrażał sobie, aby córka nie
poszła w jego ślady. Prawnicze, rzecz jasna. O szkole zawodowej nie chciał
nawet słyszeć, a mama, która to usłyszała dostała nerwowego ataku. Wezwany
zaprzyjaźniony doktor Bernawski stanowczo zalecił spokój. I ten święty spokój
wymusił na Zuzi obecność w liceum przez cztery lata a potem studia na
uniwersytecie na kierunku prawo. Tymczasem skrzynka narzędziowa spoczęła w spokoju
w mrocznych czeluściach domowej szafy a monopol na naprawy domowe i wszelakie
awarie odzyskali zawodowcy.
W tym samym liceum
znalazła się jeszcze Izunia, specjalistka od powierzchni gładkich, miłośniczka
tynków i murarki. Rodzice nie przejawiali ani zainteresowania niespodziewaną
latoroślą, ani żadnych ambicji co do jej przyszłości. Włóczenie się dziewczynki
po okolicznych budowach przyjmowali bez sprzeciwu, zajęci niekończącą się
degustacją alkoholi wszelkiego rodzaju. Rozwój budownictwa wielkopłytowego
dostarczał Izuni wiele możliwości do obserwacji i nauki. Nie obawiała się pytać
i dreptać krok w krok za pracownikami budów. A kiedy place budowlane
pustoszały, uwielbiała spacerować samotnie, kreując w wyobraźni nowe domy,
wnętrza, układy mieszkań i zupełnie nie zawracając sobie głowy standardami
bezpieczeństwa. Z czasem nikt już zwracał uwagi na dziewczynkę, kręcącą się
pomiędzy robotnikami. Najmniej kwestią bezpieczeństwa Zuzi przejmowali się
rodzice. Babcia Klementyna wkroczyła w życie wnuczki znienacka i w odpowiednim
momencie. Wyrwała Zuzię z rodzinnego domu. Wbrew swojej woli a za sprawą
autorytatywnej woli babci Klementyny znalazła się w klasie humanistycznej. Jednak
starsza pani z wyczuciem i zrozumieniem podeszła do fascynacji swojej wnuczki.
Może nie widziała jej z kielnią czy łopatą, ale nie wyrzuciła dziewczyny od
placu budowy.
Izunia została
architektem.
Monika B. Janowska
Dzień dobry pani Moniko. Chwilę mnie nie było, ale znów wracam z hitem.. hi hi.. No pięknie pani pisze.. Rewelacja.. Kreacja bohaterek - jak malowane, jak pisane ikony.. Mój zachwyt jest mały gdy się wypowiadam więc najchętniej jak wielki zachwyt bym milczał.. Rozumie pani.. Lepszy los zgotowała pani tym trzem dziewczętom w finale.. Zapraszam na mój bloog w związku z epidemią nagrałem na mikrofon OJCIEC ZADŻUMIONYCH Juliusza Słowackiego - można słuchać na stronie /jurekpiotrowski.blogspot.com/ zapraszam do inwestycji 30 minut.. Kłaniam się pani Moniko..
OdpowiedzUsuńDzień dobry, dziękuję za życzliwe słowa i zaproszenie. Do zobaczenia w czasie "popandemiowym".Monika
OdpowiedzUsuń