poniedziałek, 27 maja 2019

Moja przygoda ze sportem


Dyscyplina: podnoszenie ciężarów



Sześć miesięcy. Sześć paskudnie długich miesięcy wiosenno-letnich brałam aktywny udział w najcięższej dyscyplinie sportowej – podnoszeniu ciężarów. Jedno spojrzenie na moją nikczemną postać kobiecą i wiadomo, że nie kwalifikuję się na dobrego, rokującego zwycięstwo zawodnika. Cóż, a jednak podnosiłam ciężary i dałam radę. Odnosiłam tylko  zwycięstwa, aż wreszcie przyszedł czas na zakończenie tej krótkiej sportowej kariery.
Wcześniej nie było żadnych treningów, trenerów, ani specjalnych diet. Nawet błyski fleszy natrętnych podobno paparazzich nie oślepiały mnie, gdy robiłam zawrotną karierę siłaczki. Waga zawodnika, czyli moja, to coś pośredniego pomiędzy wagą muszą a kogucią. Cel: szczęśliwe pokonanie własnej słabości bez uszczerbku na podnoszonym ciężarze.
Aby zawodnikowi nie było lekko, łatwo i prosto uprawiać tak męską dyscyplinę sportu, przestrzeń została zmieniona. Zamiast płaskiego podium gdzieś w sali gimnastycznej lub hali sportowej podstawiono długie, cholernie wysokie i strome… schody. I to jeszcze osiemdziesiąt osiem stopni w przedwojennej kamienicy!
Zatem mamy zawodnika, mamy przestrzeń, najwyższy czas na charakterystykę ciężaru. Przede wszystkim nie jest to byle co. W żadnym miejscu nie przypomina tradycyjnych ciężarów tudzież tzw. sztang. Ciężar jest po pierwsze niezwykle cenny. Po drugie bardzo złożony, delikatny, wrażliwy, acz bywa też hałaśliwy. Po trzecie masywny, o niewygodnych do utrzymania kształtach. Po czwarte ciężar z każdym tygodniem przybiera na wadze.
Gong! Czas wyjść zza kulis. Ruszam śmiało bez uprzedniej rozgrzewki, bez życzliwego poklepywania trenera i zapewnień, że wszystko będzie w porządku. Biorę jedynie głębszy oddech. Otwieram drzwi i lekko wypycham na klatkę schodową wózek ze śpiącym niemowlakiem. Czas spaceru na świeżym powietrzu, to naprawdę wielkie wyzwanie. Przede mną osiemdziesiąt osiem schodów w dół. Chwila wahania czy prawe czy lewe biodro. Prawe. Przerzucam wózek ze swoim synkiem i ruszam z lewą dłonią na poręczy.
Ta dyscyplina sportu nie zostanie nagrodzona żadnym medalem, bo nie o kawałek szlachetnego metalu na szyi tutaj się rozchodzi! Zwycięstwem jest szczęśliwe dotarcie na parter i co najmniej dwugodzinny spacer dla podratowania znękanych wysiłkiem mięśni matki. Jest jeszcze krzepiąca perspektywa, że jeszcze parę miesięcy i dziecko przesiądzie się na lżejszą spacerówkę, tudzież na własne nogi.

Monika B. Janowska

fot. Monika B. Janowska

środa, 15 maja 2019

Kurier z sercem



Pierwszy dzień września. W każdy powszedni dzień rozpocząłby się rok szkolny i uroczysty apel, ale w sobotę kolejna rocznica wybuchu II wojny światowej, rozpoczęta napaścią Niemiec na Polskę, przechodzi niepostrzeżenie. Pewnie w telewizji nie zapomniano o tej dacie i we wszystkich wiadomościach przypominają Polakom, że zapomnieć o wojnie nie można, ale dzisiaj nie włączam telewizora, ani komputera, ani nie zaglądam do tabletu. Wiem o rocznicy, wiem o wojnie, pomna jeszcze opowieści dziadków, którzy ją przeżyli. Odchodzą jednak już świadkowie tamtych czasów, a ci którzy wciąż żyją coraz bardziej gubią się w pędzie dzisiejszych czasów. Świat tak niebezpiecznie przyspieszył, ale zupełnie nie przygotował na starość.
Wreszcie spadł deszcz. Teraz uderza w blaszane parapety, w dachowe okna. Hałas z ulicy potężnieje, gdy samochody rozjeżdżają kałuże i trudno prowadzić rozmowę. Zamykam okna i wracam do stołu, gdzie przy sobotnim śniadaniu i kawie z Michałem toczymy ciężkie rozmowy o życiu, o starości właśnie w kontekście dzisiejszej daty.
Rozmowy błahe i lekkie zostawiamy na inne okazje…
- Czasami mam taką złość na tych wszystkich konsultantów, siedzących sobie ze słuchaweczkami, w ciepełku, z kawką i wciskającym ludziom pierdoły, których zupełnie nie potrzebują – zaczyna Michał, a ja zastygam w zdumieniu, bo odbiegł od tematu starszych ludzi. - Tylko po to, aby wyrobić normę, dostać trochę więcej grosza i spłacać kredyty. Potem macham ręką i myślę sobie, że przecież i ja na tym zarabiam i poniekąd mam swój udział w tym procederze. Od każdej przesyłki dostaję też swoje grosze…
Milczę.
- Najbardziej jednak wkurzają mnie w paczkach telefony. Konsultanci wciskają nowe modele. Ludzie chcą otwierać, sprawdzać i pytają co się z tym robi, jak uruchamia i tak dalej. A przecież kurier jest od dostarczenia paczki a nie uruchamiania telefonu, pralek, odkurzaczy, montowania anten… Nie mogę u kogoś spędzić pół dnia, gdy mam na pace w samochodzie jeszcze trzydzieści przesyłek, jak nie więcej.
Kiwam głową ze zrozumieniem.
- No i przyjeżdżam do pewnej babci z przesyłką. Kobiecina osiemdziesiąt cztery lata, samotna, ledwo chodzi. Otwiera swoją przesyłkę ze znanej sieci komórkowej i wyciąga najnowszy model aparatu dotykowego. Przygląda się temu na wszystkie strony. Dostrzegam to przerażenie w oczach, co ona ma z tym zrobić? Po chwili do ręki bierze instrukcję, pisaną we wszystkich językach świata, ale takim maczkiem, że bez lupy nie da rady odczytać. Stoję nad nią i czuję, że mnie złość bierze, ale zaciskam zęby. Kobiecina zakłada okulary i znów bierze telefon. Łzy w oczach i panika na twarzy. Obok na stole leży jej stary telefon, jakiś przedpotopowy model bez ekranu dotykowego. „Może mi pan pokazać, jak to działa?”- pyta i nieśmiało podsuwa mi ten nowy telefon. Powstrzymuję westchnienie i siadam na krześle. Gdzieś w głowie mówi głos, że nie powinienem tego robić, ale ta kobieta sobie nie poradzi w ogóle. Biorę telefon, włączam i zaczynam tłumaczyć, choć sam pierwszy raz widzę taki model, aplikacje i się gubię w nowościach, chociaż mam dwadzieścia pięć lat a nie osiemdziesiąt cztery! Staruszka ma taki wyraz twarzy, jakbym opowiadał najstraszniejsze horrory albo krwawe thrillery. No i jeszcze gorsza złość mnie wzięła. Oczywiście, nie na tę kobietę, ale na tych konsultantów, którzy wcisnęli…, tak, wcisnęli, nie sprzedali, ale wcisnęli starszej kobiecie coś takiego! A przecież musiał albo musiała po głosie czy po PESEL-u rozpoznać, że to starszy człowiek. Czy ktoś nie ma wyobraźni, serca, sumienia a tylko banknoty w oczach?! Cierpliwie tłumaczę staruszce, pokazuję, ale nie widzę w jej oczach zrozumienia, tylko przerażenie. Nie! Tak się nie da!, myślę wściekły i przeklinam w myślach pazernych konsultantów. W końcu się poddaję, bo czuję się tak podle, jakbym tę kobietę torturował tym telefonem. Pytam, wskazując na stary telefon: „Czy pani telefon działa?” Skinęła głową. „Czy jest pani z niego zadowolona?” Znów skinęła głową. „To co? Robimy rezygnację?”, pytam, pakując telefon z powrotem do pudełka. „A może go wezmę, bo to tylko trzydzieści złotych miesięcznie…” – mówi z wahaniem, powtarzając zapewne słowa konsultanta. „Przez trzydzieści sześć miesięcy, to tysiąc osiemdziesiąt złotych”, tłumaczę, czytając z umowy, która rozłożona na stole czeka na podpisanie. „Potrzebny pani ten telefon i ten wydatek? Chyba, że ma pani komu go sprezentować?” Kobiecina kręci przecząco głową i wzdycha: „Tysiąc osiemdziesiąt złotych… Mój Boże! Tyle pieniędzy!” Uśmiecham się i dodaję: „A za te trzydzieści złotych może pani sobie kupić książkę i więcej pożytku będzie niż z tego telefonu.” Szczęście wypłynęło na tą starą, pomarszczoną twarz osiemdziesięcioczteroletniej kobiety, jeszcze chwilę temu przerażonej najnowszą technologią. „Dziękuję panu bardzo!” – rzuciła radośnie, gdy wychodziłem z otwartą paczką pod pachą. A ja zbiegłem ze schodów do samochodu, czując po raz pierwszy radość z odmowy przyjęcia przesyłki przez klienta i mojej straty pieniędzy za przesyłkę.
                                                                                                               
Monika B. Janowska
 
fot. Monika B. Janowska
                                                                                                     

piątek, 3 maja 2019

Kłopoty z imionami cz. 1




Przyjście kontra wejście 
Wejście Polski do Unii Europejskiej okazało się brzemienne w skutki dla legnickich trojaczków, które właśnie 1 maja 2004 roku postanowiły opuścić ciepło matczynego wnętrza i przyjść na świat z donośnym potrójnym okrzykiem. Zarówno matka Eufrozyna Królik, jak i jej mąż Ryszard również Królik nie okazali zdziwienia nadmiarem swojego potomstwa, gdyż wiedzieli już od wczesnych tygodni ciąży, że czeka ich trójka. Oczywiście, szczęśliwa.
W niewielkim trzypokojowym mieszkanku na osiedlu Asnyka czekała już wyprawka i pokoik dziecięcy urządzony ze smakiem i nadmiarem kolorów wokół. Tymczasem umęczona trudnym i wyczerpującym porodem Eufrozyna, zasnęła błogim snem na szpitalnym łóżku a maluchy, czyli dwie dziewczynki i jeden chłopczyk spały słodko w inkubatorach, oglądani zza szyby przez ciekawskich, gdyż rzadko rodziły się trojaczki. Ryszard, w charakterze przeszczęśliwego ojca, pękając z dumy i radości, ruszył w miasto, aby godnie, tradycyjnie i po męsku okazać tę radość światu. Oczywiście, w towarzystwie równie uradowanych kolegów, choć bardziej z powodu hojności kumpla niż pojawienia się trzech kolejnych obywateli Legnicy. Cóż, ostatecznie każdy wyszedł zadowolony i coraz bardziej zadowolony i z kolejnych legnickich lokali coraz ciężej było owo zadowolenie udźwignąć na nogach. Szczególnie Ryszard ledwo stawiał opór grawitacji, bo przecież i nadmiar szczęścia, i nadmiar radości, i nadmiar dumy, no i alkoholu… Któż to na raz udźwignie? Na szczęście , od czego ma cię wiernych kolegów.
Jeszcze do północy zostały dwie godziny, gdy liczba dostępnych lokali drastycznie się skurczyła a świętować trzeba nadal, aby zapewnić dzieciom dobry start. Ktoś rzucił: „do hotelu” i kompania najwierniejszych ruszyła w tamtym kierunku, unosząc na swych ramionach bezsilnego wobec grawitacji Ryszarda.
Tutaj okazało się, że bar nie tylko jest czynny, ale i towarzysko urozmaicony i międzynarodowo zatłoczony. Świętowano hucznie wejście Polski do Unii Europejskiej i obecna w hotelu brać europejska integrowała się skutecznie i hucznie. Świeżo przybyli Polacy, czyli kompania Ryszarda Królika już od progu niczym husaria szturmem zdobyła drzwi i zaraz za progiem wpadła w gościnne ramiona angielskie, francuskie, a nawet i rosyjskie. Ryszardowi, który został wciśnięty przy stoliku pomiędzy Pierra z Nicei i Richarda z Glasgow, już po pięciu minutach ich naprzemiennej, bełkotliwej i niepolskiej mowy, zakręciło się w głowie i nijak nie mógł sobie przypomnieć czy on za tą Unią był czy nie? Ostatecznie bez odpowiedzi na własne pytania, opadł bez przytomności na oparcie kanapy i zakończył celebrowanie podwójnego dla siebie święta, głośnym pochrapywaniem.
Nad ranem okazało się, że świętowanie straciło nieco na impecie, ale przecież nie może się tak po prostu zakończyć. Ryszard ocknął się nagle i po dłuższej chwili zorientował gdzie jest i co się z nim dzieje.
- Muszę zarejestrować dzieci – wykrzyknął, budząc niektórych swych kompanów.
- W niedzielę? – ktoś wyraził niespotykane w tych okolicznościach trzeźwe zdumienie.
Zatem przygwożdżony siłą tego argumentu Ryszard Królik, opadł na swoje miejsce pośród europejskiej braci i przyłączył się do uzasadnionej radości ogółu. W trakcie tak niespotykanie przedłużonej celebracji pojawiały się niezwykłe pomysły uczestników, aby świętować ze wszystkimi przedstawicielami państw przyjętych w tym roku do Unii Europejskiej. Niestety, żaden Węgier, Łotysz, Litwin, Estończyk, Maltańczyk, Czech, Słowak czy nawet Cypryjczyk akurat nie nocował w legnickim hotelu. W pospiechu organizowano wyprawę na pobliskie Czechy z racji najbliższego sąsiedztwa, ale ostatecznie pod wpływem alkoholu duch w obecnych narodach przygasł i Czechy zostały ocalone.
W poniedziałkowy ranek Ryszard ponownie poczuł zew obowiązku wobec swoich trojaczków i żony. Tym razem nikt nie powstrzymał szczęśliwego ojca przed rejestracją swoich pociech już jako obywateli nie tylko Legnicy, nie tylko Rzeczypospolitej Polskiej, ale i Unii Europejskiej. W tak doniosłym akcie nie powinien być sam.
Urzędniczki Wydziału Stanu Cywilnego miasta Legnicy, które jak w każdy dzień powszedni wypełniały swe obowiązki, wiele już przy swoich biurkach widziały. Jednak omal nie dostały wszystkie równocześnie zawału, gdy drzwi otworzyły się z hukiem i międzynarodowy tłumek mniej lub bardziej podchmielonych mężczyzn wypełnił ciasne pomieszczenie. Z różnych skrawków poskładanych z angielskich, francuskich, rosyjskich i polskich słów pojęły wreszcie, że któryś z mężczyzn jest ojcem trojaczków.
Minęło kilka minut, gdy zostały wypełnione formularze wręczane na dobrą wróżbę przez Pierra i Richarda. Dwie kawy zostały rozlane, ktoś przewrócił doniczkę z paprotką i krzesło dla petentów, ale w ogólnym harmiderze udało się ustalić ojca i wydobyć od niego dowód osobisty oraz wypełnione przez braci z Unii formularze.
Panie urzędowo spolszczyły wpisane przez cudzoziemców imiona oraz nad wyraz pospiesznie zakończyły proces rejestracji ku uciesze własnej, całego towarzystwa i pochrapującego w kącie ojca – Ryszarda Królika. Jednak trudno było zrozumieć nieobeznanym z ustaleniami Rady Języka Polskiego cudzoziemcom, że ich pięknie nadane imiona Janette, Jessica i Brian, to w polskiej rzeczywistości: Żaneta, Dżesika i Brajan. Koniec, kropka i już! Powoływanie się na unijne traktaty, dyrektywy czy porozumienia absolutnie nie zmiękczyły twardego stanowiska miejskich urzędniczek. Nie zmiękczyły również Eufrozyny. Gdy po dwóch dniach daremnego oczekiwania na małżonka, wreszcie otrzymała akty urodzenia swych dzieci, wówczas po raz pierwszy w swym trzydziestoletnim życiu zapałała chęcią mordu i nad Europą zawisło widmo nie gorsze od czarnej ospy.
Ryszard uniknął śmierci tylko dlatego, że od początku został obsadzony w roli jedynego żywiciela rodziny, no i dlatego, że Eufrozyna nie zamierzała spędzać reszty życia w więziennej celi. Obiecała jednak sobie i swemu małżonkowi, że już on pożałuje tego wejścia Polski do Unii Europejskiej i ona się o to postara do końca obowiązującego traktatu i unijnego i małżeńskiego.
 
fot. Monika B. Janowska
Monika B. Janowska

Małe przyjemności