![]() |
fot. Monika B. Janowska |
Staram
się żyć normalnie, higienicznie i nieco samolubnie, i może absurdalnie. Staram
się nie nasiąkać doniesieniami medialnymi, aby nie panikować albo i nie
oszaleć. Staram się po prostu żyć, jak dotychczas, chociaż z większą ostrożnością.
To tyle o moich staraniach… Jednak poza telewizorem, radiem, Internetem jest
jeszcze normalne życie, z koniecznością robienia zakupów w roli głównej. No i
tutaj mnie ten…, powiedzmy Mister „K!”, dopadł. Zaatakował podstępnie i
zagnieździł się w organie, o którym do tej pory nikt z ekspertów i wszelkich
znawców tematu nie wspominał. Bezczelnie wlazł w głowę, a konkretniej w mózg.
Zaraz
po ogłoszeniu, że szkoły i przedszkola będą zamknięte, sklepy przeżywały istne
oblężenie. Ludzie wykupili makarony, ryż, mleko i… papier toaletowy. Przy tym
ostatnim artykule przeleciało mi przez myśl, że chyba ten wirus wywołuje
paskudne rozwolnienie i w takich okolicznościach papieru w domu zabraknąć nie może.
Ale co ja tam wiem o wirusach?
Kiedy
weszłam do Lidla, w którym codziennie robię zakupy, to aż mnie cofnęło.
Wszystkie kasy czynne a kolejka ludzi z wypełnionymi po brzegi wózkami ciągnęła
się aż po lodówki, czyli praktycznie przez cały sklep. Weszłam i wyszłam, bo
przecież trzeba unikać skupisk ludzkich…
Dopiero,
gdy usiadłam w samochodzie na parkingu i miałam widok na ludzi pędzących z
zapasami do swoich bagażników, to się rozpłakałam. Autentycznie zaczęłam
ryczeć, ale nie z powodu papieru toaletowego, którego dzisiaj na pewno nie uda
mi się kupić, ale świadomości, że jestem świadkiem jakiegoś końca świata.
Właśnie zaczynają się spełniać wszystkie scenariusze amerykańskich filmów
katastroficznych z zombi w roli głównej, wszystkie wizje z książek o
kataklizmach i epidemiach. A człowiek tyle ma planów, spotkań i tak się tego
życia trzyma…
Otarłam
łzy, biorąc się w garść i pojechałam do Biedronki. Tutaj wcale nie było lepiej,
ale przecież musiałam zrobić zakupy. Ludzie mijali mnie jak w amoku, potrącali
i pakowali, i pakowali, i pakowali do koszyków. Żadnego codziennego
wybrzydzania nad datami ważności. Żadnego leniwego rozczytywania się w składach
wypisanych drobną czcionką na opakowaniach. Żadnego przeglądania
wyeksponowanych warzyw czy owoców.
Wzięłam,
co planowałam i jeszcze tę ostatnią na opustoszałej półce paczkę makaronu,
chyba bardziej z poczucia jakiejś ludzkiej solidarności, niż potrzeby
kulinarnej. Pośród wózków pękających od dobra wszelkiego z dłuższą datą
przydatności, czułam się niekomfortowo z kilkoma rzeczami w garści. Jak jakaś
ostatnia idiotka, która nie zdaje sobie sprawy ze zbliżającego się końca
świata. Brakowało, abym zaczęła się histerycznie śmiać i tańczyć przy
sklepowych lodówkach.
Wyszłam
dygocąc w środku ze strachu, że nie jestem dość przygotowana na urealnienie się
scenariuszy katastroficznych. Co powinnam zrobić? Jak przełożyć codzienne, bieżące
bytowanie na długoterminowe siedzenie w domu z zapasami żywności? Czy
rzeczywiście zamkną sklepy i już nic nie będę mogła zjeść? Co kupować?
Zaczynało mnie kłuć w piersiach od tego myślenia i obawiałam się nadchodzącej
gorączki od skradającej się paniki. Zamknęłam bagażnik z moimi skromnymi
zakupami, pokonana przez własne nieprzystosowanie. A w domu pomyślałam, że wiem
czego mi na pewno w czasach Mister „K!” nie zabraknie: książek i wyobraźni.
Reszta i tak się prędzej czy później zużyje, niezależnie ile bym tego nie
kupiła.
Mam
tylko nadzieję, że ten nadmiar w koszykach się nie zmarnuje i potem nie
wyląduje na śmietniku… No i obyśmy zdrowi z tego wyszli.
Monika
B. Janowska
Nie mam nic do powiedzenia, no chyba jedynie, że i tak wszyscy umrzemy.
OdpowiedzUsuń