czwartek, 2 lipca 2020

Krótki żywot mojej maszyny


Spojrzałam na mój ostatni post. Od razu rzuciło mi się w oczy zdjęcie mojej maszyny do pisania i skoro pojawiła się już na wielu zdjęciach, wykorzystanych przeze mnie, należy ją opisać.
Otóż…
fot. Monika B. Janowska
 Sama maszyna do pisania fascynowała mnie od dziecka. Już znacie moją historię, jak w wieku dziesięciu lat rozpoczęłam „karierę” pisarską, napisałam kilka bajek, samodzielnie ilustrowałam i obłożyłam jednakowym niebieskim papierem. Jednak pisanie na maszynie to było... WOW! W domu nie mieliśmy takiego cuda, więc pierwszy raz zobaczyłam je u mamy w biurze. Wielka maszyna zajmująca pół biurka, przyciągnęła mój wzrok i skradła serce. Akurat jedna z koleżanek mamy waliła zawzięcie w klawisze a ten charakterystyczny dźwięk wypełniał całe biuro. Zafascynowana podeszłam bliżej. Na górze, na białej kartce, wciągniętej wraz atramentową kalką i jeszcze jedną kartką, literki zgodnie ustawiały się obok siebie. Wraz z kolejnymi miarowymi uderzeniami układały się w wyrazy, potem zdania, a kiedy szereg dotarł do końca kartki, kobieta zgrabnym pociągnięciem wihajstra z boku, przenosiła się do początku kartki. Magia! Pewnie stałam z rozdziawioną buzią i oczami wielkimi jak u bohaterów japońskich kreskówek.
Oczywiście, podczas moich wizyt w biurze zawsze musiałam coś tam wystukać na maszynie. Kiedy tylko zwolniło się miejsce, siadałam przed sprzętem, który zasłaniał mi widok na wszystko wokół. Imponujący rozmiar nie zniechęcał mnie. Wręcz przeciwnie, chciałam pisać, pisać i pisać. Jednym palcem, który po kilku uderzeniach już bolał, układałam nieporadne zdania, na początku bez sensu i bez związku. Jednak później jakaś historia kiełkowała w głowie i powoli, powoli rozwijałam myśli sklejałam w zdania, w dialogi.
W biurze kręciło się mnóstwo ludzi. Zawsze ktoś zaglądał na moją kartę i pytał: Co tam piszesz? A ja tych pytań nie znosiłam i nie lubiłam ciekawskich spoglądnięć na zapisaną na kartce treść oraz pospiesznych głupich komentarzy. Cóż, opcja z sam na sam z biurową maszyną do pisania nie wchodziła w rachubę, więc znosiłam wszelkie niedogodności.
Dopiero, w szkole średniej rodzice kupili mi maszynę do pisania. Właśnie tę ze zdjęcia: RAPIDE włoskiej produkcji, ale… z niemiecką klawiaturą. Jakiś znajomy wymienił „umlauty” na polską czcionkę. Teraz mogłam sobie stukać w klawisze i montować swoje historie w wersji, powiedzmy… drukowanej. Co prawda, napisałam kilka opowiadań, ale czasu na sam na sam z maszyną już nie miałam tyle co kiedyś. Tym razem to ona tęskniła za mną i marzyła, abym uderzała w jej klawisze.
A kiedy nastała era komputerów i edytorów tekstów… Sami wiecie. Moja maszyna została spakowana i zapadła się w głąb szafy. Teraz dobrze wychodzi tylko na zdjęciach.

Monika B. Janowska

1 komentarz:

  1. Oj piękna- taka jest czerwona �� Takie coś "z duszą" i historią. Pozdrawiam- Marek

    OdpowiedzUsuń

Małe przyjemności