wtorek, 27 lutego 2024

Małe przyjemności


 Ledwie otworzyłam oczy, dopadła mnie świadomość, że czeka na mnie jedynie długi i męczący dzień. Przede wszystkim nie świeciło słońce. Szare, gigantyczne chmury zasłoniły niebo. Żadnych szans na wątły promień słońca i radości. Zamknęłam oczy, zbierając się w sobie. Zza ściany z sąsiedniego mieszkania monotonny głos nawoływał do odmawiania „Anioł Pański”. Westchnęłam i przewróciłam się na drugi bok. Ale i tutaj nie było lepiej. Z drugiego sąsiedniego mieszkania muezin wyśpiewywał swoją modlitwę. Cóż za „szczęście”, sypiać pomiędzy dwoma bogobojnymi sąsiadami, choć odmiennych opcji. Pomyśleć, że kiedy kupowała to mieszkanie, obok mieszkali rozrywkowi młodzi ludzie, którzy z przytupem i hałasem brali z życia co najlepsze, choć nie najzdrowsze. Niestety. Jakiś rok temu akcja policji pozbawiła ich swobodnych rozrywek na wolności a mnie rozrywkowego towarzystwa i emocji w stylu kto mi dzisiaj zapaskudzi wycieraczkę.

Wreszcie dźwignęłam się z łóżka, bo o kontynuacji leżenia w błogim nic nierobieniu mowy już być nie mogło. Już zamykając szczelnie drzwi sypialni, pomyślałam o projektancie bloku, który ma szczęście, że pozostał nieznany, bo…

Na szczęście w kuchni połączonej z salonem panowała błoga cisza. Włączyłam ekspress do kawy i niczym wyzwolona kobieta z amerykańskich filmów o wyzwolonych kobietach rozpoczęłam dzień od kawy, gimnastyki i zdrowego śniadania. Pierwsze dwa punkty planu poszły gładko, szczególnie, że gimnastykę pominęłam. Ale gdy tylko wsypałam do miski płatki śniadaniowe z suszonymi owocami i wszelkiego rodzaju zdrowymi dodatkami, napęczniałe od błonnika, witamin i wartości odżywczych, czar prysł. Otworzyłam jogurt, ale już go nie dodałam do płatków. Obrzuciłam go jedynie takim spojrzeniem jakby przemówił do mnie ostrym tonem i mnie obraził.

- Boże! – jęknęłam w nadziei, że któryś tak po sąsiedzku mnie wysłucha. – Daj mi siłę, abym to zdrowe żarcie przetrwała, pokochała i żarła z namiętnością.

Daremnie. Kolejne spojrzenia na moje śniadanie i wiedziałam, że nawet gdybym wzywała Peruna, Buddę czy innych, to nie przekonają mnie do zjedzenia nawet łyżki tego, co świat zachwala jako zdrowy, poranny posiłek.

I wówczas przypomniałam sobie, że w „Barze u Zochy” na skraju miejskiego targowiska, w chylącej się ku ziemi blaszanej budzie, serwują golonkę w piwie z zasmażaną kapustą.

- Bożeeee! – znów jęknęłam przeciągle, ale z zachwytem czując już niemal kuszący zapach świńskiego pieczonego zadka.

I to jest życie!

Nachalnie brzydka, stara, zdezelowana buda, w której mieścił się „Bar u Zochy”, zawsze oblepiony śmieciami z targowiska, wypełniony ludźmi, których stać jedynie na skromny, tani, ale a to siermiężny, ciężki i ociekający boskim tłuszczem posiłek… Nagle ten przybytek kulinarnego szczęścia wydał mi się rajem, do którego zgodnie nawołują wyznawcy wszystkich religii, miejscem magicznym, dający szczęście maluczkim, ukojenie i przyjemność. I nagle zapragnęłam tej cholernie tłustej golonki niczym świętego Gralla albo lampy Alladyna czy innych marzeń. Błyskawicznie zerwałam się od stołu skalanego miseczką zdrowych fit-płatków z odpowiednią ilością błonnika i substancji odżywczych i ruszyłam pospiesznie do drzwi. A potem biegiem po schodach, wypadłam z klatki schodowej i niemal galopem dotarłam na targowisko. Brutalnie przeciskałam się przez tłu kupujący warzywa i owoce, gotowa siać mord i zniszczenie byle tylko jak najszybciej wbić zęby w pieczyste i zanurzyć się w cieple świńskiej golonki. Dyszałam, sapałam, rzucałam złowrogie spojrzenia i siarczyste przekleństwo każdemu, kto stanął mi na drodze.

Golonko, golonko ty moja! Ty jesteś jak zdrowie!!! – recytowałam w myślach, przerabiając z klasyków.

Im bliżej baru nie bawiłam się już w uprzejmości. Starszy pan wybrzydzający przy ziemniakach został brutalnie pchnięty na stoisko. Kobieta z jajami w ostatniej chwili złapała wytłaczankę a pani z pieskiem pocieszała swojego kopniętego w zadek pudla.

A ja już widziałam coraz bliżej
budę starej Zochy, która prowadziła swój bar od czasów prehistorycznych. Już wdychałam zapach duszonej w piwie golonki a na podniebieniu czułam smaki godne największych kuchni świata… Już chwyciłam za klamkę i… wówczas zobaczyłam kartkę z napisem:

„RĘMONT”

Daremnie łomotałam do drzwi, kopałam blaszaną budę, szarpałam zębami kartkę! Rozpacz rozdzierała mi serce i trzewia! Wyłam, przeklinałam i nie pamiętam już co jeszcze. Dopiero interwencja policji pozbawiła mnie ostatnich złudzeń na zdrowy posiłek i małą przyjemność.

 

Monika B. Janowska

2 komentarze:

  1. Dzień dobry droga Moniu. Golonka to wdzięczny temat. Razu jednego kochana Mama przyrządziła to siermiężne danie na obiad. Mięso było delikatne jak kobieca pierś, czułem się zawstydzony i dziwnie... hm... rozżalony? jedząc ją. Sam nie wiem. Piwa nie piłem ze trzy lata. Uczyniłem przez to swoje życie lepszym. Tekst bardzo poprawny jak na mój gust. Ale ja rano wolę węglowodanowe śniadanie więc płatki na mleku są dobre. Żołądek domaga się tłustości dopiero jak się rozruszam. I owszem świat jest mięsożerny. Kłaniam się Ikono Literatury Legnicy - Moniu - wdzięczny czytelnik - Jurek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzień dobry droga Moniu. Chcę tylko powiedzieć, że przeczytałem wszystkie Twoje powieści. Bardzo je lubię, działają odprężająco, budzą uśmiech, sporą dawką dobrego humoru. Dużo opowiadają o charakterach, a tego najwięcej poszukuję w literaturze. Ludzie. To do nich prowadzi każda linijka tekstu. Kłaniam się Moniu i zapraszam wzajemnie na mój blog. Dużo esejów powstało na nim przez ostatnie miesiące. Trochę fragmentów audiobooków, które nagrywam. Adres: jurekpiotrowski.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Małe przyjemności